Nie będę ukrywać - Rumunia to nie była moja wymarzona destynacja. Oszczędzę Wam jednak całego procesu decyzyjnego. Kierunek był jedynym sensownym wówczas i tam też się wybraliśmy. Niestety ruszyliśmy z zerowym researchem (czego nie lubię) i w zasadzie to poza Trasą Transfogaraską i mamałygą nie wiedziałam, czego się mam spodziewać.
Do Rumunii jedzie się przez Słowację i Węgry. Przez Węgry jechaliśmy też do Grecji w lipcu (wpis w trakcie tworzenia). A droga przez Węgry to jest świetna droga, bo ja Węgry bardzo lubię. Lubię przyjaznych ludzi, świetną kuchnię i dobre wino. Tokaj jest przeuroczy, w Egerze łatwo stracić głowę w licznych piwniczkach winnych w Szépasszonyvölgy. Tylko nad Balatonem nie mogę znaleźć nic, co mi się podoba. Możecie coś polecić?
Ale do rzeczy! Nasz pierwszy postój w Rumunii to Oradea. Miasto z piękną i ciekawą architekturą barokową i secesyjną, zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Zatrzymaliśmy się tam na wymianę pieniędzy i kawę. Bardzo ładna kawiarnia, obsługa mówiąca biegle po angielsku. Jak się potem okazało, Rumuni generalnie bardzo dobrze radzą sobie w tym języku. Nie mieliśmy problemu, żeby porozumieć się po angielsku. Starzy, młodzi - wszyscy mówią dobrze i z ładnym akcentem.
Po Oradei kierowaliśmy się na Kluż-Napoka i w zasadzie te kolejne po początkowym dobrym wrażeniu kilometry w Rumunii były już mało zachęcające. Fatalne drogi, biedne i brzydkie wioski. Furmanki zaprzęgnięte w konie, starowinki prowadzące krowy poboczem, okropne domy potworki. Całe szczęście, że wtedy nie zawróciliśmy, bo potem było już tylko lepiej.
Naszym planem było dotrzeć do Transalpiny i zjechać nią na południe, odbić na wschód, wskoczyć na Transfogaraską i nią wrócić na północ. Transalpina to potoczna nazwa drogi 67C, biegnącej z północy na południe, położonej wysoko w Karpatach. W najwyższym miejscu jesteśmy aż na 2145 m n.p.m. i jest to najwyżej położona droga kołowa w Rumunii. Transalpina ma niecałe 150 km długości i trzeba pamiętać, że piękne widoki i otwarcia to nie jest ta cała trasa. W dużej mierze jedzie się po prostu krętą i męczącą drogą przez las. Ale na przełęczach jest faktycznie przepięknie! Zachwyceni panoramą Karpat na jednej z nich zatrzymaliśmy się nawet na przyrządzenie obiadu. Uroku tej cudownej samej w sobie krainy dodało stado osiołków, które chciały wyjeść mi z talerza obiad :-)) Muszę powiedzieć, że te kadry wspominam chyba najmilej!
Potem przedostaliśmy się do słynnej Drogi Transfogaraskiej. To trasa o numerze 7C, ma podobną długość, co Transalpina. Przecina Góry Fogaraskie (będące częścią Karpat) z północy na południe. Nią również możemy wjechać na ponad 2000 m n.p.m., zaś w jej kulminacyjnym punkcie na 2034 m n.p.m. znajduje się najdłuższy w Rumunii tunel o długości 884 m. To kultowa wśród motocyklistów trasa. Najpiękniejszy jest jej północny odcinek. Jest bardzo kręta, oferuje zjawiskowe widoki i mocne wrażenia.
Śladami Drakuli
Rumunia to oczywiście również ojczyzna Drakuli. Drakula, a dokładniej Vlad III Palowinik, to autentyczna postać - żyjący w XV w. hospodar wołoski. Skąd przydomek Drakula? Ojciec Vlada należał do Zakonu Smoka. Draco to "smok", przekształcony potem w Dracul - "diabeł". Stąd przydomek Vlada - Draculea, oznaczający "syn smoka" lub "syn diabła". Vlad słynął z okrucieństwa i twardych rządów, ale jego postać nie była tak jednoznacznie negatywna, jak to się czasem przedstawia. Musimy pamiętać, że w tamtych czasach nabijanie na pal i inne wymyślne tortury były po prostu w standardzie. Dla Rumunów Vlad Palownik to bohater narodowy, władca wybitny, który walczył o niezależną i silną ojczyznę.Drakula wampirem rzecz jasna nie był. Jego postać posłużyła natomiast jako pierwowzór powieści Brama Stokera "Drakula" (1897). Książka przedstawia transylwańskiego hrabiego-wampira o imieniu Dracula. Bram zapożyczył jedynie przydomek i pewne elementy z życia Vlada i tym samym stworzył jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci pop-kultury, będącą magnesem przyciągającym turystów do Rumunii. Zamek w Branie, uchodzący za siedzibę Drakuli prawdopodobnie nigdy nie był przez niego zamieszkiwany. Dziś jest komercyjną atrakcją turystyczną, u swych stóp usianą tanimi straganami z chińszczyzną, do której podjeżdżają autokary pełne turystów. Uciekaliśmy stamtąd szybko. Niektórzy mówią, że to największe rozczarowanie Transylwanii. My na szczęście wiedzieliśmy, czego się tu spodziewać, więc niemiłego zaskoczenia nie było. "Prawdziwy" zamek Drakuli to zaś Zamek Poenari - twierdza na wzgórzu, blisko Trasy Transfogaraskiej. To tam spaliśmy "z niedźwiedziami" (o tym poniżej) i to przez niedźwiedzie właśnie nie można go było wówczas zwiedzić - ponoć 7 sztuk kręciło się tego dnia w jego pobliżu i stąd zakaz. Do zamku prowadzi prawie 1500 schodów, ale podobno wysiłek wspinaczki wynagradzają piękne widoki z twierdzy.
Transylwania, czyli Siedmiogród
Zjeżdżając z Karpat i kierując się już powoli w stronę domu wjechaliśmy do Siedmiogrodu. To kraina położona na wyżynie, ze wszystkich stron otoczona różnymi pasmami Karpat. Trochę nam przypominała Toskanię, trochę Bieszczady. Bardzo malownicza. Zaś małe miasteczka są tam wyjątkowo urocze: kolorowe domy nas zachwyciły. Od stuleci zamieszkują Siedmiogród Sasi (Niemcy), dziś stanowiący tu dość liczną mniejszość narodową. Ich obecność czuć według mnie w tym większym, niż gdzie indziej ładzie i estetyce.Siedmiogród to też historyczna nazwa siedmiu "grodów", założonych przez niemieckich kolonistów, wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, w których dziś możemy podziwiać siedem kościołów warownych. Ciekawy szlak zwiedzania. Nam udało się zobaczyć tylko cztery z nich, więc jest po co wracać.
Rumuńskie miasta: Braszów, Sighisoara
Do Braszowa trafiliśmy, gdy - jak ja to mówię - zeszliśmy z gór ;-) Po tygodniu biwakowania na dziko, oglądania głównie lasów, koni, owiec i krów, mycia się w systemie mocno spartańskim i skromnego raczej stołowania Braszów był niezłą odmianą. Piękne miasto ze świetnie zachowanym starym miastem i ładnymi knajpami. Wylądowaliśmy tu w zasadzie trochę przez przypadek, bo duże miasta nie były na naszym celowniku podczas tego wyjazdu, spędziliśmy zaledwie popołudnie. Za to piliśmy drinki w przepięknej kawiarni. Prawdziwie instagramowe wnętrze! :-)W Sighisoarze zatrzymaliśmy się z kolei na trochę dłużej, niż zamierzaliśmy, gdyż złapaliśmy gumę i trzeba było zaczekać do popołudnia kolejnego dnia na naprawę opony. To jest również piękne miasto, uznane z resztą za jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich Europy, także wpisane na listę UNESCO. Mnie oczywiście jak zawsze zachwyciły kolorowe elewacje ;-) Sighisoara to ponadto rodzinne miasto Vlada Palownika czyli Drakuli.
Nasze noclegi w Rumunii
Rumunia to raj dla kochających - jak my - biwakować na dziko! Żaden, nawet najfajniejszy camping, nie daje mi takiej frajdy, jak dobra dzika miejscówka. Bliskość natury, cudowne widoki wprost z łóżka, spokój i świadomość, że to boskie miejsce mamy tylko dla nas. No, może nie jesteśmy zawsze zupełnie sami, bo praktycznie wszędzie, gdzie spaliśmy wcześniej czy później pojawiały się jakieś zwierzęta... Owce, krowy, ba - nawet niedźwiedzie! Tak! Raz spaliśmy w wąwozie, nad wartkim potokiem i tuż przed zmrokiem na krętej drodze, kilkadziesiąt metrów od naszego samochodu, pojawiła się niedźwiedzica z dwoma niedźwiadkami! Przyznaję, że napędziła mi sporo strachu :-) Na szczęście zawróciła i znikła gdzieś w lesie, a ja potem żałowałam, że nie zdążyłam zrobić jej zdjęcia.Gdzie jeszcze spaliśmy? Nad rzekami, nad górskimi strumieniami, nad jeziorami. Pod piękną skałą, która kryła w sobie jaskinię, którą rano zwiedzaliśmy. Z widokiem na panoramę Karpat. Zawsze z pięknym widokiem!!! Te rumuńskie noclegi wspominam najlepiej!
A co mi się w Rumunii nie podobało?
Przede wszystkim kuchnia. Jest biedna, taka "la cucina povera", ciężka, mało urozmaicona. Trzeba pamiętać, że to kuchnia pasterzy - ma być prosta i kaloryczna. Mamałyga (czyli polenta - kasza kukurydziana) sama w sobie nie jest zła, z bryndzą czy sadzonym jajkiem jest wręcz ekstra, ale nie raz zaserwowano nam ją z tak tłustym, ciężkim, ciągnącym serem, że nie dało się jej zjeść. Są też treściwe zupy, czyli ciorby. Kilka razy jedliśmy niezłą, ale nie to, że klękajcie narody. Jest też dużo serów, dużo kiełbasek, dużo mięs grillowanych. Generalnie wegetarianie w Rumunii nie poszaleją, a weganie mają przerąbane. Zdecydowanie najlepsze, co jadłam, to małe zgrabniutkie gołąbki, zwane sarmale. Ale tak naprawdę nie było nam dane jakoś bardzo intensywnie kuchni rumuńskiej smakować, gdyż zwyczajnie nie ma tu za dużo knajp. Mówię oczywiście o obszarze zjechanym przez nas. W większych miastach zapewne jest w czym wybierać. Więc zdaję sobie sprawę, że sporo tu jeszcze przed nami do odkrycia. Rozpieszczeni Grecją, gdzie mimo, że poruszaliśmy się zdecydowanie poza turystycznymi szlakami, również sporo po górach, to zawsze, ale to zawsze, w miasteczkach i małych wioskach można było znaleźć tawernę i posmakować lokalnych specjałów, tu byliśmy wygłodniali tej rodzimej kuchni - jaka by ona nie była.Rumunia ma za to świetne wina. Nam szczególnie przypadły do gustu rieslingi i wina ze szczepu feteasca regala.
Kilka informacji praktycznych
Do Rumunii dostaniemy się najprościej przez Słowację i Węgry. To strefa Schengen, więc granice przekraczamy raczej bezboleśnie. My w drodze powrotnej staliśmy jedynie ok. pół godziny na przejściu rumuńsko-węgierskim. Wizy niepotrzebne (o ile podróż nie trwa dłużej, niż 90 dni), zielona karta niepotrzebna.Waluta to lej. W przybliżeniu 1 lej = 1 złoty.
Drogi bywają bardzo złe, bywają średnie, ale są też i doskonałe. Nam zachciało się na początku nie jechać głównymi traktami, tylko powłóczyć się po wioskach, no to się włóczyliśmy szutrami i dziurami. Ale są i autostrady. Karpaty to oczywiście serpentyny i strome podjazdy, ale tragedii nie ma, każdy samochód sobie poradzi. Korzystanie z dróg jest płatne. Należy wykupić winietę. Nas 30-dniowa kosztowała zdaje się 14 EUR.
Paliwo kosztuje podobnie, jak u nas. My za olej płaciliśmy ok. 5,20 PLN (sierpień 2019).
Ceny w knajpach mnie zaskoczyły. Nie było tak tanio, jak się tego spodziewałam. Ceny raczej polskie, zdecydowanie wyższe od węgierskich, a tam można jednak znacznie lepiej podjeść. Do tego zaznaczam, że nie jedliśmy w żadnym większym mieście, a tam - jak przypuszczam - jest jeszcze drożej.
Z płatnością kartą raczej nie było problemów.
Zasięgu w telefonie nie było dość często. Mówię tu oczywiście o mniej dostępnych miejscach, w tym górach, gdzie spędziliśmy większość czasu.
Spanie na dziko, czyli dla nas tak naprawdę najważniejszy parametr ;-) Otóż oficjalnie biwakowanie nie jest w Rumunii dopuszczalne, ale jest to całkowicie martwy przepis. Co więcej, spotkaliśmy się z tym, że można było przenocować na dziko nawet w Parku Narodowym, wiązało się to jedynie z niewielką opłatą. Rumuni w ogóle bardzo chętnie biwakują. Jadąc co ładniejszymi i bardziej widokowymi drogami spotkać można całe rodziny wylegujące się na kocykach i grillujące lub palące ogniska. Nad wodą sporo jest wędkarzy. Generalnie nie wzbudzaliśmy niczyjej negatywnej reakcji czy nawet zainteresowania, jeśli przedzieraliśmy się naszą Cali do jakiejś rzeki czy innego miejsca z pięknym widokiem. Z naszego doświadczenia jest bezpiecznie, ale wiadomo, że należy stosować się do pewnych zasad i nie dotyczą one tylko Rumunii.
Podsumowując
Przeczytałam gdzieś ostatnio, że Rumunia to takie "trudne piękno". I zgadzam się w 100% z tym określeniem, według mnie pasuje idealnie do tego kraju. Jest piękny - temu się nie da zaprzeczyć! Ma niepowtarzalną atmosferę. Ale to jego piękno nie jest wszechobecne, oczywiste, pocztówkowe czy - dziś powiedzielibyśmy - instagramowe. Obok obłędnych kadrów trasy Transfogaraskiej mamy biedę, brzydotę, nieład i śmieci. Ale mimo wszystko jestem bardzo szczęśliwa, że taką podróż odbyliśmy. Trochę ciągną nas ostatnio nieco bardziej niszowe destynacje. Takie, gdzie niewielu turystów, a miejscowi ludzie jeszcze nie stracili swojej autentyczności na rzecz komerchy.Ta podróż dała nam również sporo w aspekcie naszego dzikiego biwakowania, w którym wciąż się doskonalimy. Jesteśmy już na dobrej drodze do osiągnięcia ideału logistyczno-funkcjonalnego ;-)
Czy chcemy wrócić do Rumunii? Na samym początku naszej podróży powtarzałam sobie: "Nigdy więcej!" Ale po paru dniach zmieniłam zdanie i mówię: "Na pewno tak!" Bardzo chcę zobaczyć Bukareszt oraz wybrzeże. I wciąż mam w głowie te obłędne widoki - cudowne panoramy poteżnych Karpat. Tyle przestrzeni i oddechu! Rumunia to wielki kraj i czuję, że czeka tam jeszcze wiele pięknych miejsc do zobaczenia. Tak więc kto wie, może za rok powtórnie wybierzemy się do kraju niedźwiedzi i Drakuli...