Wyjazd do Berlina udał się świetnie. Z jednym wyjątkiem: był
moją absolutną porażką, jeśli chodzi o pakowanie. Jeszcze nigdy nie zapomniałam
tylu istotnych rzeczy. A przecież była lista! Tyle, że w iphonie, a w dniu
wyjazdu w ferworze zbierania się, zapomniałam, że ta lista w ogóle jest. Gdyby
papierowa leżała na stole, pewnie bym zauważyła. A tak… Bez komentarza… Oczywiście później okazało się, że bez każdej
z tych rzeczy dało się przeżyć, ale chodzi o zasadę. Moja głowa przestała
pracować super sprawnie, odkąd nie uczęszcza do korporacji. Sad but true. Oczywiście
nie znaczy, że rozważam powrót do fabryki. Skądże!!! Ale co by tu zrobić, żeby
utrzymać istotę szarą w lepszej kondycji? Jakieś sugestie??
Ale wracając do Berlina: ja po prostu kocham to miasto. Podoba
mi się tam wszystko! Oczywiście są i brzydkie miejsca, ale nigdzie nie
widziałam tyle świetnej architektury oraz logiki, a jednocześnie luzu w
tworzeniu przestrzeni publicznej.
Architektura
Chodząc ulicami, robię prawie non stop zdjęcia i nie mogę
wyjść z podziwu, że tu wszystko, co się buduje, jest na świetnym poziomie i z
dobrych materiałów, zaś u nas dobra architektura to wciąż nieliczne rodzynki. To
przecież nie tylko kwestia kasy. Różnica tkwi chyba we wrażliwości i
wyedukowaniu społeczeństwa. A zaskoczyło mnie tym razem to, że tu wciąż się
buduje! I to ile! W czasie boomu budowlanego lat 90-tych Berlin nazywano największym
placem budowy świata: „Berlin – die grösste Baustelle der Welt”. Wydawało się,
że więcej się już nie zmieści. Ostatni raz byłam tu chyba 3 lata temu (byłam w
ciąży z Milą, więc jakoś tak to musiało być) i o ile pamiętam, wiele się w temacie
budownictwa nie działo. Teraz zaś widzę mnóstwo nowych budynków i trwających
budów. Niesamowite.
Rower
Po raz pierwszy zwiedzaliśmy miasto rowerami.
RE-WE-LA-CJA!!! Ja już tylko tak chcę! Generalnie jestem piechurem i mogę długo
chodzić, ale jednak możliwości są wówczas ograniczone. Tym bardziej, gdy się pcha
wózek z dzieckiem. Za to rower daje wolność, komfort i idealne tempo
przemieszczania się z możliwością oglądania mijanych atrakcji. Na rowerze mogę
jeździć od rana do wieczora. Jadę, coś mi się podoba – zatrzymuję się. Robię zdjęcia,
rozkładam kocyk (jakoś nikt nie goni za wylegiwanie się w parku miejskim),
otwieram piwko (jakoś za to też nikt nie goni). Po prostu pięknie jest. A dziewczyny w
przyczepce też zadowolone. Na zmianę zwiedzają i śpią. No sielanka. A żeby było
jeszcze fajniej, do Berlina wybraliśmy się teraz ze znajomymi. Oni też z
rowerami i dwójką dzieci w przyczepce. Berlin
cały w ścieżkach rowerowych, często jest to wydzielony pas na jezdni, a
rowerzysta jest bezwzględnie respektowany. Bajka, po prostu mówię Wam – bajka.
Wyczytałam gdzieś, że w Berlinie jest 620 km ścieżek
rowerowych. BTW ciekawe, ile jest w
Warszawie? W każdym razie my przejechaliśmy teraz w sumie 112 km, więc można
uznać, ponad 1/6 tras zaliczona. Jest po co wracać. Aaah, może by udało się jeszcze
w tym roku…
Wszystko pięknie, ale…
No dobra, koniec z pianiem z zachwytu. Coś tu musi być nie
tak, prawda? Owszem. Tak więc absolutnie obleśnie prezentuje się obecnie
Alexanderplatz. Kto był, to wie, że to wielki plac w klimatach DDR:
charakterystyczny zegar, Fontanna Przyjaźni i oczywiście słynna wieża telewizyjna. Wokół
domy towarowe, stacje U-Bahn i S-Bahn. Nic pięknego, ale miał swoją atmosferę i
był miejscem spotkań, często też alternatywnej młodzieży. Teraz natomiast stoją
tu jakieś tragiczne bazarowe stoiska, a smród jest podobny do tego na naszym Dworcu
Centralnym (dawno nie byłam, może tak już nie ma, ale każdy wie, o co chodzi). W
każdym razie perełek architektury socjalistycznej wcale pośród tej ohydy nie
widać i należy się stąd jak najszybciej zabierać. Co też uczyniliśmy i obraliśmy kurs na….
Wannsee
Czyli jezioro na obrzeżach Berlina. Nigdy tu jeszcze nie
byłam, a w przewodniku wygląda super. Piękny piaseczek, eleganckie kosze
plażowe. Pogoda odpowiednia, bikini na Alexanderplatz kupione (bo przecież
mojego z domu zapomniałam) – jedziemy! Pominę już, że droga nam się strasznie
dłużyła i cały czas powtarzaliśmy sobie, że na bank wracamy S-Bahnem. Za to
jechaliśmy przez fantastyczne dzielnice z gigantycznymi starymi willami i to
jest temat na osobny album architektoniczny. Więc nie było tak źle. Ale na
miejscu okazało się, że po pierwsze płatności kartą nie są przyjmowane, a nam
niebezpiecznie kończyła się gotówka (patrz kolejny punkt), a na plażę prowadzą
strome schody w dół, zaś zejść dla wózków szukaliśmy ze 20 minut. Po wtóre: sam
obiekt jest… hmmm… łagodnie mówiąc dość zaniedbany i obskurny Zjeść to można
frytki z ketchupem lub w najlepszym wypadku pizzę. Wszystko to było dla nas sporym
zaskoczeniem, bo spodziewaliśmy się luksusowego kąpieliska w klimatach
przedwojennego Sopotu. Ale nic to, dzieciaki pluskały się w wodzie i były
zachwycone, więc nie ma co narzekać.
Karty kredytowe
No właśnie. Jadąc do „Europy Zachodniej” zabieram ze sobą
kartę kredytową, a nie portfel wypchany gotówką. Tymczasem poza hotelem i
dosłownie jedną knajpą, w której byliśmy, nigdzie nie akceptują kart. Przedziwne.
Znajomi wzięli trochę cashu i przez większość wyjazdu byli sponsorami w
sklepach, restauracjach etc. Oczywiście euro z bankomatu można wyjąć, ale jakoś
mnie zdziwiła strasznie ta niechęć do płatności bezgotówkowych… W Polsce płacę
kartą chyba wszędzie, nawet w naszym wiejskim sklepie. Ale tam to i na krechę
można kupić – zupełnie inne standardy obsługi klienta ;)
Nie wiem, co by tu na koniec napisać, żeby się nie
powtarzać. No ale fajny strasznie ten Berlin. Może tam sobie kiedyś kupię
mieszkanko, to będę bywać częściej.
Dzień 3
Teraz to już z górki. Rower, jezioro, obiadokolacja, lulu. A
potem bawią się dorośli.
Aha, był jeszcze turniej badmingtona. Tylko dlaczego jak
wygrałam dwa mecze, to stwierdzono, że trzeba iść kąpać dzieci???
Proszę, jak szybko poszło. To może chociaż fotki.
Dzień 4
Przejażdżka sentymentalna, pakowanie, odjazd. Dziewczyny podróż przeszły wzorowo. Czyli:
dużo spały, a potem rozśmieszały się nawzajem. Bajka. Udało się bez przystanku
nawet (Nina, wybacz tę zasikaną pieluchę).
Było super, już chcę znowu wyjechać!
OK., to niech mi ktoś teraz naleje piwa...
Dzień 1
Nie będę ściemniać, początek był fatalny. Bardzo. Pakowanie
samochodu przy dźwiękach dwóch syren nie jest łatwe. Próby zebrania myśli, czy
na pewno wszystko wzięte, są raczej skazane na niepowodzenie. Ufam więc, że
dnia poprzedniego myślałam trzeźwo i o niczym nie zapomniałam. Ostatecznie
jedziemy na 4 dni i nie na taki zupełny koniec świata.
Rowery zainstalowane na dachu, bagażnik zapakowany. Wsiadamy
do samochodu. Marzę, żeby wraz ze startem silnika syreny zamilkły. Sukces jest
połowiczny. Młodsza syrena udaje się w objęcia Morfeusza i w nich pozostaje
przez najbliższe trzy godziny. Złote dziecko. Starsza syrena kontynuuje wycie.
Do domuu, do domuuuuu! Przerwy są krótkie, a po nich siły wzmocnione. Hardkor.
Mam dość i sama chcę do domu!!!
Trasa na Augustów nie obfituje w infrastrukturę dla
podróżujących. Postój robimy na parkingu dla tirów. Rozkładamy kocyk. Pewnie w
normalnych warunkach wielkie ciężarówy byłyby atrakcją, ale przecież syrena
chce do domuuu…. Ratunku! Dziecko mi się zepsuło! Co się z nią stało? A) Bunt
dwulatka? B) Stres związany z przedszkolem? C) Any ideas??? Help… Ja chcę z
powrotem moją Milę!
Na szczęście Nina – już nie syrena – jest wszystkim
zachwycona, tiry się jej bardzo podobają, a odór dochodzący z lasu (brak
toalety) wcale nie przeszkadza. OK., pakujemy się z powrotem do auta, drogi nie zostało
dużo. Syrena nadal wyje. Z potem na czołach dojeżdżamy na miejsce. Wita nas Ł. –
koleżanka Mili (nadal syreny). Jest już na miejscu. Syrena wyje, ale są tu koniki,
koza, koty, trampolina. Może jakoś to będzie, wycie powoli ustaje.
Ufff, nalejcie mi szybko piwa….
Dzień 2
Zaczynamy od śniadania. Nina nie chce kaszki. Tatuś podstawia
jej czekoladowe chrupko-kulki. Mniammm… Świetnie, idealne śniadanie dla
10-miesięcznego bobasa – wznoszę oczy ku niebu i wzdycham. Tak będzie już do
końca wyjazdu. To znaczy z tymi chrupkami, nie z oczami.
Krótki briefing nad mapą i wsiadamy na rowery, dziewczyny do
przyczepki. Pierwsza wycieczka na Czerwone Bagna. Brzmi groźnie, nie jestem
przekonana. Mają tam też być wydmy. Dobra, jedziemy. Fajna trasa, w sumie
podobnie, jak w naszych lasach (po co się ruszać z domu?), ale nie będę
narzekać. Nikt dziś nie wyje, pogoda piękna, jest fajnie. Zagłębiamy się w las.
Aha, zapomniałam nadmienić, że atrakcją okolicy są bąki. Wielgachne. Jak szerszenie
mniej więcej. Brrr… Na otwartej przestrzeni nie ma ich dużo, ale w lesie… Pedałujemy w związku z tym wyjątkowo szybko. Koło tabliczki Czerwone Bagna jakoś zgodnie przejeżdżamy bez
przystanku i mkniemy dalej. Aż tu droga dla rowerów się kończy. Zakaz jazdy
rowerem się pojawia. Aha, czyli warunki ekstremalne. OK., z ważącą ze 30 kg
przyczepką mąż nie zamierza zgrywać chojraka. Czyli co – wracamy?
W sumie nie było źle, dziewczyny się wyspały, nastroje dopisują,
mnie żaden bąk nie dziabnął. Teraz jakiś mały obiadek, wymiana opowieści ze
znajomymi, którzy wybrali się na pieszą wycieczkę.
Druga wycieczka nad jezioro. Jupi, ale będzie fajnie!!! Jedziemy
przez piękne wioski, w sumie podobnie, jak u nas, ale nie będę narzekać. No dobra,
trochę inaczej. Jest tu masa traktorów. Błyszczących i nowoczesnych. Prawdziwa wieś.
I mnóstwo krów. W końcu to polskie zagłębie mleczarskie. A u nas – co to za
wieś? Jedyna krowa poszła pod nóż ze 3 lata temu. Ziemię uprawia chyba tylko
jeden chłop. Taka trochę oszukana mazowiecka wieś. Nie to, co tu. Tak więc
suszę zęby i pedałuję.
Wysiadamy nad jeziorem. Bosko!!! Mąż zaraz wskakuje do
wody, ja rozkładam kocyk i już cieszę się na przemiłe popołudnie. Oho, włącza się
syrena… A było tak pięknie… Niestety syrena pokazuje, że boli ją ucho. Poważna sprawa,
już wiem, że z sielanki nad jeziorem nici. Tata wychodzi z wody i też już to
wie. Na sygnale pakujemy się i pędzimy z powrotem. Po drodze próbujemy złapać
naszego pediatrę, ale akurat przyjmuje pacjentów i nie może rozmawiać. W naszym
pensjonacie pytamy o lekarza. Jest gdzieś tam NFZ, pędzimy, akurat mają
zamykać, a to piątek. Lekarz mierzy temperaturę, zagląda w otwory w głowie
Mili, kiwa głową i mówi, że bardzo mu przykro, ale musi przepisać antybiotyk. Tyle
dobrego, że po podaniu leku oraz czopka Mila jest jak nowa: zadowolona, aktywna
i śladu nie ma po wszelkich nieszczęściach. OK., jakoś to będzie.
Wracamy na bazę. Ufff, nalejcie mi szybko piwa.