Tajlandia z dziećmi po raz czwarty - 2020

przez - marca 13, 2020

Powtarzam to wszystkim i zupełnie nie ukrywam. Uwielbiam Tajlandię, nie znudziła mi się, wybieram się tam jeszcze nie raz. Pewnie są równie piękne miejsca na świecie, ale według mnie Tajlandia ma wszystko, czego potrzeba: bajkowe plaże, absolutnie boskie jedzenie, uśmiechniętych i szczerze przyjaznych ludzi, no i jeszcze jest w miarę atrakcyjna cenowo.


W tym roku ferie zimowe spędziliśmy po raz czwarty już w Tajlandii. Był to nasz zdecydowanie najfajniejszy wyjazd do tego kraju. Dlaczego? Bo tym razem sporo się przemieszczaliśmy. Do tej pory zatrzymywaliśmy się przeważnie tylko na jednej wyspie (choć zawsze w jej obrębie zmienialiśmy miejsce). Cztery lata temu byliśmy na Ko Phangan, dwa lata temu na Ko Chang, zaś rok temu zatrzymaliśmy się na Ko Chang oraz Ko Mak.

Tym razem zorganizowaliśmy pobyt na czterech wyspach, więc było bardzo różnorodnie i przez to naprawdę bardzo bardzo ciekawie. Odwiedziliśmy Ko Lipe, Ko Mook, Ko Ngai, a na koniec Ko Lanta.

Jeśli komuś trudno ogarnąć to geograficznie, to postaram się przybliżyć. Trudno pokazać te wszystkie wyspy na jednej mapie, bo Tajlandia ma dość rozległy obszar. Ale spróbuję fragmentami. Najpierw Ko Phangan - leży w południowej części Zatoki Tajlandzkiej.


Potem Ko Chang oraz ta malutka poniżej jej - Ko Mak. Obie leżą na wschodnim wybrzeżu Zatoki Tajlandzkiej, w pobliżu granicy z Kambodżą.


I nasze tegoroczne 4 wyspy (nie jest zaznaczona Ko Lanta - to ta duża, nad Ko Ngai) - leżą na Morzu Andamańskim, już blisko Malezji.


Jak organizujemy nasze wyjazdy

Ten post nazwałabym "wrażeniowym", ale w kolejnym na pewno wypiszę Wam szczegółowo, co, kiedy, z jakim wyprzedzeniem rezerwowaliśmy i ile za co zapłaciliśmy oraz jak się na miejscu przemieszczaliśmy. Opiszę połączenia lotnicze, noclegi, jak i transfery. Ale tym, którzy w Tajlandii jeszcze nie byli napiszę już teraz, że to jest serio bardzo przyjemny do podróżowania kraj. Po raz kolejny jestem pod wrażeniem, jak takie logistyczne sprawy są tam fajnie zorganizowane, jak łatwo sobie wszystko załatwić.

W tym miejscu muszę również powiedzieć, że autorem naszej tegorocznej tajskiej trasy jest mój mąż i chwała mu za to, gdyż wymyślił ją fantastycznie! Ja przyznam trochę bałam się tego przemieszczania: wydawało mi się, że zajmie nam to sporo czasu i będzie kosztowne, ale nie było zupełnie źle!

No to zaczynamy!

Pierwszy przystanek: Ko Lipe


Jak już pisałam, Ko Lipe leży na Morzu Andamańskim i jest zdaje się najbardziej na południe wysuniętą tajską wyspą. Stąd już tylko rzut beretem do malezyjskiego Langkawi. Należy też do Parku Narodowego Tarutao, więc chcąc się na nią dostać musimy opłacić bilet. Ko Lipe jest niewielka, zobaczcie - podczas 8-kilometrowego porannego biegu obiegliśmy ją prawie całą. Ta zachodnia część jest niedostępna - nie ma drogi, tylko dżungla. Podobnie wygląda ten kraniec południowo-wschodni. Dobiegliśmy najdalej, jak się dało.


Na Ko Lipe są trzy plaże: Pattaya Beach, Sunset Beach, Sunrise Beach. Pattaya jest usiana klubami, głośna i imprezowa. Do niej też przybijają łodzie z innych wysp czy też ze stałego lądu (Pakbara). My mieszkaliśmy przy Sunrise Beach - według mnie zdecydowanie najładniejszej, ale ze sporą ilością hoteli/ resortów. Na wszystkie plaże można dojść spacerem, wyspa jest serio niewielka.
Sunrise beach na Ko Lipe

Sunset beach na Ko Lipe

Sunset beach na Ko Lipe
Ko Lipe przecina tzw. Walking Street, czyli taki turystyczny deptak handlowo-knajpowy. Jest też inna, mniej gwarna i komercyjna ulica, która nam znacznie bardziej przypadła do gustu i to na niej się stołowaliśmy. A na jedzenie się rzuciliśmy i jedliśmy często i dużo, bo tajska kuchnia to moja absolutna miłość i słowo daję, że przez te trzy tygodnie ani trochę mi się nie znudziła!

Milena zamawiała CODZIENNIE pad thaia. Czasem był tak fikuśnie podany :-)

Tajowie kochają zieleninę. Ja też!
To było zdaje się z ryżu i mleka kokosowego. Przepyszne!
Na Ko Lipe nie ma raczej samochodów (podczas 5-dniowego pobytu widziałam może ze dwa). Jest za to sporo skuterów i tuk-tuków.


Podsumowanie: Ko Lipe mi się podoba. Nie nazwę jej z pewnością rajską wyspą, chociaż widoki na Sunrise Beach są przepiękne! Piasek jest drobniutki i biały, woda ma cudowny kolor, jest sporo tradycyjnych drewnianych tajskich łodzi, tzw. long tail, które są według mnie wyjątkowo fotogeniczne. Są też klimatyczne knajpki plażowe, jest gdzie pospacerować. Miłośnicy imprez mają gdzie poimprezować, polujący na pamiątki mają gdzie się obkupić. Zaś na tej mniej komercyjnej uliczce zaznamy bardziej realnych klimatów, knajpek, w których stołują się lokalsi, stoisk z owocami i różnymi dziwnymi smakołykami. Jest różnorodnie - taka wyspa "dla każdego coś miłego".


Jak na każdej wyspie (i to nie tylko tajskiej) jest tu problem ze śmieciami. Są więc miejsca wyglądające nieciekawie, widzi się też dość hardkorowe domostwa (ale nie dlatego, że brudne, ale raczej po prostu bardzo bardzo skromne). Ja zawsze z ciekawością przechadzam się i po takich miejscach. Nie tylko po tych pocztówkowych widoczkach z instagramu. Tak, są miejsca, gdzie śmieci jest dużo, są miejsca, gdzie się je pali. Do brzegu podpływa co jakiś czas wielka barka, na którą wielokrotnie wjeżdża załadowana na full śmieciarka. Natomiast nie widziałam śmieci w morzu czy na plaży.

Czytałam gdzieś, że wiele lat temu Ko Lipe była super kameralną, spokojną mekką backpackersów. Myślę, że mogła wyglądać tak, jak nasz kolejny przystanek, czyli Ko Mook/ Ko Muk.


Drugi przystanek: Ko Mook

Sabai Beach na Ko Mook
O ile Ko Lipe jest według mnie fajna, to Ko Mook jest naprawdę cudowna! Malutka, z charakterystycznym cyplem po wschodniej stronie. Są na niej dwie plaże: Sabai Beach (to ta na cyplu) oraz Charlie Beach - tzw. sunset beach, czyli taka, na której można podziwiać zachody słońca. My dobiegliśmy do niej podczas naszej niespełna 8-kilometrowej przebieżki. Większa część wyspy do dżungla, zaś zachodnie wybrzeża to fantastyczne malownicze klify. Tam mieści się też główna atrakcja wyspy: Emerald Cave, czyli Szmaragdowa Jaskinia. Ponoć piękna, ale jak zobaczyłam na zdjęciach wieloosobowe grupy turystów w kapokach, gęsiego wpływające do jaskini trzymając się liny, to jakoś mi przeszła ochota na eksplorację tej jaskini.


Sunset beach na Ko Mook
Ko Mook jest bardzo spokojna i kameralna. Mieszka tu ponoć tylko kilkaset rodzin, żyją głównie z rybołówstwa, więc ta wyspa to taka jedna wielka wioska rybacka. Tutaj to dopiero można pooglądać prawdziwe codzienne życie na małej azjatyckiej wysepce! Uprzedzam: bywa bardzo biednie, bywa brudno, ale dla mnie najgorsze jest palenie śmieci! To jest straszne, ale Tajowie robią to bez żenady za dnia i to niejednokrotnie w bezpośredniej bliskości plaży czy resortu :-(

Oto kilka domostw "lokalesów":




Jako, że prawie wszyscy - jak wspominałam - łowią tu ryby, to jest prawdziwy raj dla miłośników sea foodu! Rybę zamawialiśmy codziennie i tak pysznie przyrządzonej nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu jeść! Będę próbować odtworzyć tę recepturę: była tam trawa cytrynowa, galangal, chilli, dużo limonki. W ogóle jedzenie jest bardzo tanie na tej wyspie - z całą pewnością to tu za wszystko w restauracjach płaciliśmy najmniej.






Na Ko Mook nie ma głośnych dużych hoteli, nie ma klubów z muzyką na plaży. Resorty są raczej bardzo kameralne. Tylko ten na cyplu jest spory (i zdecydowanie najbardziej wypaśny, co ma odzwierciedlenie w kosmicznych cenach). Nie ma samochodów, mieszkańcy poruszają się skuterami, tuk-tukami, turyści często rowerami. Ludzie są bardzo bardzo przyjaźnie nastawieni. Wszystko to czyni tę wyspę naprawdę bardzo przyjemną.


Podsumowanie: bardzo bardzo przyjemna kameralna wyspa. Zero 7eleven (ale jest apteka, jakaś klinika - to nie jest taki zupełny koniec świata), pamiątek, mało turystów, serdeczni i autentyczni mieszkańcy, wspaniała kuchnia, niskie ceny.

Trzeci przystanek: Ko Ngai

No to teraz wylądowaliśmy już w prawdziwym raju! Dech nam zaparło, jak tylko dobijaliśmy do brzegu long tailem, potem było tylko lepiej. Bielutki piasek, palmy, skałki. Zrobiliśmy masę fotek zaraz po przyjeździe! :-)






To była pierwsza taka na prawdę "rajska" wysepka, na jakiej byliśmy. Bardzo mała, w większości porośnięta niedostępną dżunglą. Jest na niej poniżej 10 resortów, uwaga - nie ma dróg, więc nie ma tam ŻADNYCH pojazdów! :-) Przyznam, że było to dość zaskakujące. Na wyspie są dwie plaże - ta, na której my mieszkaliśmy, i druga - dużo krótsza, do której dobiegliśmy podczas naszej tradycyjnej porannej przebieżki - sunset beach. Na tej wysepce naprawdę miało się wrażenie, jak by było się na końcu świata.



Sunset beach na Ko Ngai
Ale żeby nie było tak idealnie, to takie rajskie wyspy mają swoje minusy :-) Po pierwsze jest na nich drogo!!! W knajpach płaciliśmy prawie dwa razy więcej, niż na Ko Mook, na której byliśmy wcześniej! Zaznaczam, że nie było żadnego street foodu ani stoisk z owocami, tak więc byliśmy zdani na restauracje. Nie wspomnę o cenach alkoholu (który i tak jest drogi w Tajlandii). Te 4 dni, kiedy byliśmy na Ko Ngai były zdecydowanie najuboższe w procenty ;-)

I jest jeszcze jedna kwestia: rajskie wysepki mają to do siebie, że chętnie przypływają na nie z innych wysp jednodniowi plażowicze i snorklerzy. Tak więc koło godziny 13 zaczynał się desant long taili, z których wysiadali liczni zachwyceni turyści wszelkich narodowości, pykali fotki, rozkładali się na naszej plaży, kupowali skake'i w naszej budzie, hałasowali, wchodzili w kadr naszych perfekcyjnych fotek i ogólnie wprowadzali straszny chaos ;-))) Trwało to wszystko do godziny 16 i znów nadchodził nasz upragniony spokój i cisza.




Na Ko Ngai zaznaliśmy również naszych najcudowniejszych tajskich masaży na tym wyjeździe. A chodziliśmy na nie wszędzie codziennie, więc mamy rozeznanie ;-)

Podsumowanie: prawdziwa przepiękna rajska wysepka, na której czujesz się, jak na końcu świata. Drożej, niż gdzie indziej. Mi osobiście brakowało street foodu, przestrzeni i możliwości podglądania lokalnej ludności. Wydaje mi się, że to jest wyspa na maksymalnie 3-4 dni - nie więcej.


Co jeść w Tajlandiii?

Jakie są moje "highlighty"? Od lat pad thai, green curry, panang curry, zupa tom kha, ale od roku dużo bardziej tom yam, papaya salad, morning glory.... Wszystko to kocham i każdego dnia chciałam zamawiać od nowa pełen zestaw! Ale na Ko Lancie odkryłam też obłędną sałatkę z suszonymi kalmarami, na Ko Mook jedliśmy bardzo dużo fantastycznie przyrządzonych ryb. Prawdziwa kulinarna uczta! Dodatkowo ja uwielbiam to, że Tajowie wrzucają dużo zieleniny do wszystkiego. W zupach pływa cała masa niezidentyfikowanych przeze mnie listków, kiełków, dziwnych grzybów, a na stoiskach z warzywami masa zieleni - kocham to!

Co jedzą nasze dzieci? Milena jest wyjątkowo konsekwentna, gdyż dokładnie codziennie zamawiała pad thaia! :-))) Nota bene kilka dni po naszym powrocie miała urodziny i zażyczyła go sobie również jako kulinarny prezent urodzinowy. Nina, która jest ogólnie trochę mniej otwarta na kuchenne doznania i przypuszczam, że całe życie mogłaby jeść na zmianę spaghetti i pizzę, zadowalała się krewetkami w tempurze, spring rollsami i zupą tom kha, czasem kalmarami. Generalnie jestem zdania, że podczas podróży jemy "lokalnie", więc nie zezwalam moim dzieciom na frytki, makarony czy pizzę. No chyba, że jesteśmy we Włoszech ;-)









Mango sticky rice w petite śniadaniowej wersji - to z kolei przysmak mojego męża

Flora i fauna - wow!

Tajlandia nie jest może najbardziej egzotycznym miejscem na ziemi, jeśli chodzi o roślinność i zwierzęta, ale wierzcie mi - można sobie pooglądać! :-) Począwszy od wszędobylskich bananowców, naszych wymarzonych, na które polujemy w Leroy Merlin i z dumą pokazujemy na instagramie - tu rosną bezwstydnie jak chwasty i są wielkości drzewa.

Są też figowce lirolistne (kolejny pupilek instagrama i pinterestu) wielkości lipy, coś, czego owoc wygląda podobnie do ananasa, ale ananasem (chyba?) nie jest. Nie mówię już o po prostu gigantycznych liściach wszelakich. Zieleń kipi wszędzie, oczy się cieszą.





Jeśli chodzi o zwierzęta, to również mieliśmy kilka pouczających spotkań. Po pierwsze jednak na żadnej z wysp, na których byliśmy, nie spotkaliśmy znienawidzonych przeze mnie małp, które mocno uprzykrzały nam życie chociażby na Ko Chang.

Tak więc na którejś z przebieżek na Ko Ngai, przedzierając się przez dżunglę na drugą stronę wyspy spotkaliśmy na swej drodze sporego (prawie 2 metry!) węża. Nie powiem, przestraszyliśmy się trochę (ale fotki zrobiliśmy, a jak!), gdyż nie wiedzieliśmy, czy nie jest jadowity. Po powrocie z biegu wygooglowaliśmy go oczywiście i okazało się, że to pyton siatkowaty. Zaś na Ko Lancie do domu wszedł nam wielki jaszczur (według google to monitor lizard - nie znalazłam polskiej nazwy), siejąc popłoch wśród damskiej części naszej rodziny. Część męska trenowała wówczas kraula w basenie, niczego nieświadoma. Nawiasem mówiąc taka sama jaszczurka chodziła często obok namiotu, w którym mieszkaliśmy na Ko Ngai (tak, na Ko Ngai mieszkaliśmy w namiocie, ale o tym w kolejnym poście). Na tej samej wyspie nad głowami latały nam spore ptaki bardzo podobne do tukana - piękne! Okazało się, że to dzioborożce białobrzuche. No nie mówcie, że podróże nie kształcą! ;-)

Monitor lizard na Ko Lancie

Monitor lizard na Ko Ngai

Pyton siatkowaty na Ko Ngai

W następnym odcinku...

W kolejnym poście napiszę Wam więcej o planowaniu tego typu podróży. Kiedy to robić, jak? Ile kosztują bilety lotnicze, ile transfery wewnątrz wyspy, gdzie nocowaliśmy. Jak to mówią: "samo mięso" ;-)))

Stay tuned.

Tradycyjnie zachęcam do udostępniania. Może komuś ten wpis posłuży jako inspiracja.


Powiązane wpisy

1 komentarze