Summer's almost gone
Nie jest dobrze. Siedzę przy komputerze ubrana następująco: bluzka, bluza, sweter, kamizelka puchowa. Piję herbatę z cytryną i sokiem malinowym. Jest mi zimno.
Od
kiedy zaczęłam uczęszczać z córką na adaptację wakacyjną w przedszkolu, jestem
z małymi przerwami chora. Albo dziewczyny są chore. Albo mąż. I niania. Masakra. Co robić? Czy jest jakiś cudowny środek na
niechorowanie? Tabletka? Krople? Może zastrzyk? Zasuszona łapa zdechłej żaby? Ogon tłustego
szczura? Biorę wszystko, byle by działało!
Ale
nie o tym miało być, noo! Miało być, że lato niby się kończy, ale że jest
fajnie, że z weekendu dało się wycisnąć miłe rzeczy, że jeszcze będzie pięknie
i ciepło, że wakacje mnie jeszcze czekają, że… Eeeh, a tu taki falstart. Ale co zrobić, no telepie mnie i
tyle.
Sobota.
Kierunek Kamieńczyk. Działka mojej D., która znam od…. 29 lat!!! Za rok,
pierwszego września – bo poznałyśmy się w szkole – trzeba zrobić jakieś huczne
obchody!
Atrakcje soboty:
1. Ryby (złowione przez Pana Domu, ale skrobane przez Męża Mego)
2. Ognisko, więc i kiełbachy
3. Szeroko pojęty chill out w przemiłych okolicznościach przyrody.
I wcale
nam nie zepsuło zabawy to, że Mila mniej więcej dwie godziny płakała, bo chyba
i ją jakieś choróbsko bierze i trzeba było na sygnale do domu wracać. Wcale.
Ty chyba nie jesteś kotkiem?
Najfajniejsze są zabawki nie swoje.
A co to za mały zajączek?
Chodź Mila, nakarmimy wiewiórki!
Mniaammm....
Zaś atrakcją niedzieli była przejażdżka (relaksacyjne 27 km) uroczymi drogami powiatu piaseczyńskiego. W dwie przyczepki znowu, faajnie było, tylko fotek mam mało.
Aha, i o malinach miało być. Bo celem wycieczki było zaprzyjaźnione (hmm, chyba mogę tak powiedzieć - całe zeszłe lato kupowaliśmy tam maliny i sok malinowy) gospodarstwo malinowe właśnie. Gospodarze przemili, a syrop jak znalazł dzisiaj. I tyle. Chyba pakuję się pod kołdrę :(
4 komentarze