Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Home
  • PLAKATY
    • o plakatach
    • sklep
  • podróże
  • ZDROWIE
    • sport
    • dieta
    • cukrzyca
  • inspiracje
instagram bloglovin facebook pinterest dawanda Society

Nudy nie ma

MyÅ›lÄ™, że miesiÄ…c po wydaniu na Å›wiat marki Neroli by Sicily to dobry moment na podzielenie siÄ™ z Wami moimi przemyÅ›leniami nad "naturalnoÅ›ciÄ…" kosmetyków oraz bliskim mi Å›wiatem zapachów. Niech to bÄ™dzie taki mój statement w tym temacie. Ulżę sobie, a może i przy okazji komuÅ› taki tekst pomoże sobie poukÅ‚adać w gÅ‚owie różne kwestie.



Kosmetyki naturalne, czyli jakie...?


Definicja "kosmetyki naturalne" określona prawem nie istnieje. Dlatego pod tym pojęciem pojawić się może cokolwiek. W obowiązującej w Polsce i w całej Unii Europejskiej ustawie o produktach kosmetycznych z 2018 roku znajdziemy jedynie pojęcie "produkt kosmetyczny", które oznacza "każdą substancję lub mieszaninę przeznaczoną do kontaktu z zewnętrznymi częściami ciała ludzkiego (naskórkiem, owłosieniem, paznokciami, wargami oraz zewnętrznymi narządami płciowymi) lub z zębami oraz błonami śluzowymi jamy ustnej, którego wyłącznym lub głównym celem jest utrzymywanie ich w czystości, zmiana ich wyglądu, ochrona, utrzymanie w dobrej kondycji lub korygowanie zapachu ciała". Brak definicji pojęcia produktu naturalnego.

W internecie spotkałam się z twierdzeniem, że aby kosmetyk nazwać naturalnym, wystarczy, że w jego składzie zawarty będzie jakiś (nawet jeden!) element pochodzenia naturalnego, np. roślinne ekstrakty. Jedna ze znanych polskich marek chwali się na etykietach swoich produktów, że są one w 98% naturalne. Oczywiście istnieje kilka związków i stowarzyszeń, wydających różne certyfikaty, głównie odnoszące się do ekologiczności produktów, ale są to wytyczne, nie prawo. Czyli podsumowując: wedle przepisów nie ma czegoś takiego, jak kosmetyk naturalny.

Nazwa ta jest po prostu używana (czy raczej nadużywana) przez producentów w celach marketingowych.

A dzieje się tak, gdyż pokutuje dość powszechne przekonanie, że "produkt naturalny" jest lepszy i zdrowszy od "sztucznego". Że zawartość naturalnych składników to niezaprzeczalna zaleta produktu. Że produkt "naturalny" będzie przyjazny dla ludzi i dla środowiska.

Co oznacza w ogóle sÅ‚owo "naturalny"? 

Coś charakterystycznego dla natury, bliskiego naturze, coś wykonanego z surowców występujących w naturze, coś będącego częścią przyrody. No i OK, ja w zasadzie nie mam problemu z takim rozumieniem słowa "naturalny". Żeby nie było wątpliwości: uwielbiam naturę! Na co dzień się nią otaczam. Żyję na wsi, za oknem mam las i śpiew ptaków. Sama używam słowa "naturalny" nierzadko. Podobają mi się naturalne materiały w wystroju wnętrz, takie jak drewno i kamień, wybieram tkaniny z włókien naturalnych, lubię naturalne kolory (chociaż to jest faktycznie bezsens, bo nie ma chyba koloru, który w naturze nie występuje), preferuję naturalny make up i fryzurę itd.

Chodzi mi natomiast o to, żeby uczulić Was na to, by nie stracić dystansu do rzeczywistości w tej pogoni za "naturalnością", żeby weryfikować informacje podawane przez producentów (i to zarówno kosmetyków, jak i żywości - to pokrewne tematy), by nie płacić za same slogany...

I żebyście nie zapominali, że w 100% naturalna jest także toksyna bakterii salmonella, tasiemiec żyjący w naszych jelitach, śmierć w wyniku zakażenia bakterią tężca po skaleczeniu, plamki parchu na niepryskanych jabłkach (a ten parch to grzyb, którego toksyny mogą mieć działanie rakotwórcze - tak, tak). Czyli:

Pochodzenie - sztuczne lub naturalnie - nie przekłada się na to, czy substancja jest szkodliwa, czy nie.

Tak nawiasem mówiÄ…c wyższość "naturalnoÅ›ci" jako jednego z mitów w bardzo przystÄ™pny sposób obalajÄ… Aleksandra i Piotr StanisÅ‚awscy, autorzy książki "Fakt, nie mit", jednoczeÅ›nie twórcy bloga Crazy Nauka, którego jestem od lat fankÄ…. Polecam. I książkÄ™, i bloga.

Podsumowując moje powyższe wywody:

Analizujmy faktyczne cechy produktu i nie dajmy sobą manipulować.

I po tych wszystkich rozważaniach doszłam do rozmowy na temat składu moich produktów, które firmuję marką Neroli by Sicily. Na tę chwilę są to mydła, ale pracuję nad kolejnymi. W naturalny sposób (sic! :-)))) będę rozszerzać gamę o to, co mi w duszy gra, o to, co sama kocham używać. Chcę to robić świadomie i otwarcie o tym mówić.

I przyznam, że ja - tworząc swoje pierwsze produkty - nie uniknęłam użycia słowa "naturalny". Ale nie zamierzam nadużywać tego epitetu. Wolę podkreślać, że są to produkty powstałe ze świadomości, że otacza mnie nadmiar, powstałe z miłości do rzemiosła i prostoty, że chcę, aby wyglądały pięknie i pachniały niebanalnie, że stosuję w nich tylko te komponenty, które są niezbędne i że dobieram je z rozwagą.



Olejki eteryczne, czyli te naturalne ;-)

Czy wiesz, jaka jest różnica między olejkami eterycznymi a zapachowymi? Olejki eteryczne są w pełni "naturalnymi" substancjami czynnymi, pochodzącymi z określonych części roślin (liści, kwiatów, nasion, korzeni, kory). Techniczna definicja według ISO (Międzynarodowej Organizacji Normalizacyjnej) to "produkt otrzymywany z surowca roślinnego przez destylację za pomocą wody czy pary, albo z nasady owoców cytrusowych za pomocą procesu mechanicznego lub przez destylację na sucho". Olejki eteryczne dość intensywnie oddziałują na ludzki węch, mając ogólne właściwości relaksujące. Dodatkowo, według nauk aromaterapii (a o niej zaraz), olejki eteryczne wpływają na cały organizm, działając wspomagająco w leczeniu niektórych dolegliwości.

Olejki zapachowe sÄ… natomiast mieszankÄ… olejków naturalnych i syntetycznych substancji zapachowych. MogÄ… być również caÅ‚kowicie syntetyczne. 

I teraz hiper ciekawa dla mnie sprawa: olejki eteryczne zawierają przeważnie całą gamę bardzo różnych substancji. Często jest ich kilkaset. To, co dla nas jest charakterystyczne dla danego olejku to składniki zapachowe, np. tymol dla olejku tymiankowego czy eugenol dla goździkowego. Pojawił się niedawno trend na syntetyczne molekuły. Czyli produkcja w laboratorium tej jednej, wybranej cząsteczki odpowiedzialnej za zapach. Wspomniany wcześniej wyprodukowany przez człowieka eugenol jest chemicznie identyczny z tym wyizolowanym z olejku goździkowego, a dokładnie z pączków czapetki pachnącej.

Co ja sÄ…dzÄ™ na ten temat? Uważam, że to genialne! Po pierwsze mamy dokÅ‚adnie tÄ™ czÄ…steczkÄ™, o którÄ… nam chodzi - tÄ™, która odpowiada za zapach i wpÅ‚ywa na okreÅ›lony receptor w mózgu. Olejki eteryczne bywajÄ… - mimo, że takie "naturalne" ;-) - nierzadko substancjami powodujÄ…cymi uczulenie. 

I druga nie mniej istotna sprawa: syntetyczna molekuła jest rozwiązaniem ze wszech miar ekologicznym i etycznym! Bowiem pojawiające się różne trendy mogą całkiem poważnie zagrozić przyszłość niektórych roślin. Mam tu na myśli na przykład ostatni hit mody, czyli palo santo czy białą szałwię.

"Syntetyki to jeden z najważniejszych tematów w dyskusji o zrównoważonym rozwoju" - powiedział Carlos Huber, perfumiarz niszowej marki Arquiste i ja jestem skłonna się z nim zgodzić.

Dlatego nie mam zdecydowanie nic przeciwko syntetycznym komponentom zapachowym w kosmetykach (przecież w przemyśle perfumeryjnym używane są one na równi z olejkami eterycznymi, a wszyscy się perfumujemy) i postanowiłam świadomie sięgać w Neroli by Sicily zarówno po olejki eteryczne, jak i zapachy syntetyczne, o czym od początku otwarcie mówię. Z resztą taka informacja jest zawsze zawarta na etykiecie.

Czy wierzÄ™ w aromaterapiÄ™?

Jeśli zapytacie, czy wierzę, że medycyna alternatywna (a do niej należy nadal aromaterapia) leczy raka czy autyzm, odpowiem: oczywiście, że nie. Ale od jakiegoś czasu "siedzę" w zapachach (czyli sporo o nich czytam - niestety o nowościach po polsku za dużo poczytać nie można) i jest to tematyka ze wszech miar mnie fascynująca.

Można bowiem poczytać na przykład o układzie limbicznym. Mózg to w ogóle arcyciekawy temat! Ale wracając do układu limbicznego. Nie jest to konkretna część mózgu, ale układ kilku struktur. Układ limbiczny nie jest więc pojęciem anatomicznym, a raczej fizjologicznym, gdyż dotyczy różnych obszarów mózgu oraz części układu nerwowego i innych układów. Dzięki temu pełni różnorodne role, odpowiadając m.in. za kontrolowanie funkcjonowania autonomicznego układu nerwowego (w tym ciśnienia krwi, pulsu, oddychania), kontrolowanie agresywnych i gwałtownych zachowań, procesy związane z przetwarzaniem pamięci krótkotrwałej, regulację głodu i pragnienia, odczuwaniem popędów oraz emocji takich, jak zadowolenie, radość, euforia, strach, lek, a także - co mnie interesuje najmocniej - odbiór i interpretację wrażeń węchowych.

Fizjologia węchu zainteresowała Richarda Axela i Lindę Buck, którzy w 2004 roku otrzymali Nagrodę Nobla z dziedziny fizjologii i medycyny. Odkryli tysiąc różnych genów, które pozwalają nam rozpoznawać ponad 10.000 zapachów. Ponadto prześledzili drogę sygnałów węchowych w układzie nerwowym i okazało się, że docierają one nie tylko do kory mózgowej, będącej siedliskiem świadomości, ale i do obszarów związanych z odczuwaniem emocji i zapamiętywaniem, czyli do układu limbicznego właśnie. Wśród licznych struktur, jeszcze nie do końca rozpoznanych, co do swych funkcji, wchodzących w skład unerwianego przez nerw węchowy układu limbicznego, znajdują się również takie (np. hipokamp), które odpowiadają za krótko- i długoterminową pamięć. Dlatego zapachy tak skutecznie wywołują z pamięci zdarzenia związane z silnymi emocjami. Wspomnienia przywoływane przez zapachy są żywsze i mają większy ładunek uczuciowy, niż te wywoływane przez obraz czy dźwięk.

Czyli zapachy mogą wywoływać wspomnienia i emocje, ale to nie wszystko! Są prowadzone badania nad tym, że stymulacja mózgu odpowiednimi substancjami zapachowymi może sprawić, że minie nam stres, poprawią się zdolności koncentracji, przybędzie nam energii.

A wracając do aromaterapii - i mam tu na myśli po prostu otaczanie się przyjemnymi zapachami - wierzę, że pomoże nam zapewnić równowagę fizyczno-emocjonalną. Pachnące masaże, piękny zapach w domu, medytacja czy ciepła kąpiel z olejkami eterycznymi to kilka sposobów na "down time"/ "me time" (pisałam o tym tutaj) - spowolnienie tempa, które narzuca współczesny świat i podarowanie możliwości regeneracji i odpoczynku naszemu ciału i psychice.

TrochÄ™ kolejnych inspiracji na koniec

W zamierzchÅ‚ych czasach mojej kariery w korporacji spotkaÅ‚am siÄ™ z "aromamarketingiem", czyli marketingiem zapachowym. Jak siÄ™ zapewne domyÅ›lacie, polega on na wykorzystaniu w strategii marketingowej firmy wpÅ‚ywu zapachu na zachowanie czÅ‚owieka, a dokÅ‚adniej na ksztaÅ‚towanie i modyfikowanie zachowaÅ„ konsumenta oraz na budowaniu wizerunku marki w Å›wiadomoÅ›ci konsumenta.  Czyli - przekÅ‚adajÄ…c na jÄ™zyk praktyczny - rozprowadzamy odpowiedni zapach w sklepie i klientowi jest tak miÅ‚o, że z rozkoszÄ… dÅ‚użej buszuje wÅ›ród półek z ubraniami, w poczekalni u dentysty rozpylamy zapachy uspokajajÄ…ce, w hotelu dziÄ™ki unoszÄ…cym siÄ™ aromatom czujemy siÄ™ przytulnie, jak w domu itd.

W ostatnim polskim Vogue (nr 5/6 2020) jest ciekawy artykuł "Sterowani nosem". Jest w nim cytowana osoba zajmująca się przewidywaniem trendów, która uważa, że "przyszłość zapachu to wykorzystywanie go do nastrajania naszych mózgów i poprawy samopoczucia". Mają pojawiać się funkcjonalne zapachy, suplementy do inhalacji, aromatyczne poprawiacze nastroju.

A jeÅ›li chcecie wejść w posiadanie takich poprawiaczy nastroju, to zapraszam TUTAJ  :-)
Share
Tweet
Pin
Share
Brak komentarzy

Zacznę bez wstępów: otworzyłam domową manufakturę i zaczęłam wytwarzać mydło!



Pomysł na ten projekt kiełkował w mojej głowie od grudnia. Byliśmy wtedy na Sycylii, w której się zakochałam. Przez dwa słoneczne tygodnie zwiedzalismy wyspę, podziwiając przepiękne wybrzeża i urocze miasta, spedzając leniwie rodzinny czas. Uwielbiam takie momenty. Jakaś myśl pojawia się, na początku nieśmiało, ale jeśli dasz jej szansę, pozwolisz się rozwijać, posłuchasz, co szepcze głowa, wówczas może wyniknąć z tego coś pięknego. Pozwoliłam więc moim myślom dryfować i doszłam tu, gdzie jestem dziś.

Moment może nie jest perfekcyjny. Cały świat zatrzymał się z powodu epidemii koronawirusa. Z jednej strony trudno otwierać szampana i świętować premierę marki (ale trochę jednak mogę, gdyż mam dziś urodziny :-)) Z drugiej - wszystko to, co z tym projektem związane, od sformułowania filozofii, poprzez produkcję, po działania marketingowe - pozwoliło mi zająć głowę, odciągnąć myśli od niepewności, niepokoju, lęków, wizji smutnych i tragicznych, i z uśmiechem błąkać się znów wśród wzgórz Sycylii.

Dlaczego mydło? Skąd wziął się ten pomysł?

- bo skóra to mój największy organ i chcę ją traktować świadomie
O ile etykiety żywnoÅ›ciowe nie majÄ… dla mnie tajemnic, to czytania skÅ‚adów kosmetyków ciÄ…gle siÄ™ uczÄ™. Tu - podobnie jak w produktach spożywczych - im skÅ‚ad prostszy, tym lepiej. I tu też trzeba wiedzieć, jakich skÅ‚adników unikać. JeÅ›li ważne jest dla mnie to, co jem, jak może nie mieć znaczenia to, czym traktujÄ™ moje ciaÅ‚o? 

- bo zmęczył mnie nadmiar wszystkiego, czym się otaczam
Półka uginająca się od kosmetyków, szafa, z której wysypują się ubrania. Nadmiarowi coraz cześciej potrafię powiedzieć NIE.

- bo według mnie - nie tylko w pielęgnacji - mniej znaczy lepiej
Nie miałam nigdy problemów z jakimikolwiek alergiami skórymi. Niedawno jakiś kosmetyk do twarzy zaczął mnie jednak uczulać. I co? Nie mam pojęcia który, bo używam ich pewnie w sumie z kilkanaście. Wykańczam więc to, co mam już kupione i wdrażam surowy minimalizm w kosmetyczce. Nie dla mnie wieloetapowa koreańska pielęgnacja!

- bo staram się postępować z zgodnie z sumieniem oraz zdrowym rozsądkiem
Jak widzę, ile opakowań generuje moja łazienka, łapię się za głowę! Mydło do rąk, żel pod prysznic, szampon, odżywka do włosów, mydło do higieny intymnej, peeling pod prysznic, peeling do twarzy, balsam do ciała, krem na dzień, krem na noc, dwa kremy pod oczy, krem bb, krem matujący, kilka maseczek, spray nawilżający do włosów, oliwka do włosów. Koło 20 produktów! Czy ja tego wszystkiego potrzebuję?

Nie! Z mydeł w płynie do rąk i pod prysznic rezygnuję od razu na rzecz moich produktów! To z 5 opakowań mniej, bo mamy więcej, niż jedną łazienkę. Całkowicie odstawiam również mydło do higieny intymniej - ginekolodzy (nie tacy z reklam) odradzają ich używanie! Zamiast peelingu - moje mydła peelingujące oraz szczotka do szczotkowania ciała! Szampon - wciąż testuję kupiony kiedyś produkt w kostce i sprawdzam, jak będzie działał na dłuższą metę na moje kręcone, dość suche włosy. Kto wie - może powinnam pomyśleć nad kolejnym własnym produktem :-) Zarządzam też minimalizm w pielęgnacji twarzy: jeden ten sam bogaty krem na dzień i na noc, jeden pod oczy (za dnia dodatkowo filtr UV). Maseczki kupuję po jednej i zużywam do końca. I tak dalej... Serio jest pole do popisu! Trzeba się tylko krytycznym okiem przyjrzeć temu, czym się na codzień tak bezrefleksyjnie otaczamy. Bo blogerka polecała, bo ładne opakowanie, bo reklama, bo promocja 2+2 w drogerii...

Ale też jednocześnie:
Odczuwam zdrowy egoizm i nie boję się do tego przyznać. Chcę być zadbana, a pielęgnacja ma być przyjemnością.
Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, wierzę, że moje szczęście to szczęście moich bliskich. Że mój komfort, moja równowaga, moje zdrowie, moje dobre samopoczucie to taka inwestycja w szczęście całej rodziny.

Właśnie z tych przemyśleń powstały mydła Neroli by Sicily.

Na razie są to niewielkie partie naturalnych mydeł, które robię własnoręcznie. Neroli by Sicily to bardzo proste w składzie mydła glicerynowe. Po taki rodzaj mydeł sięga coraz większa ilość osób - właśnie ze względu na ich naturalność i krótką listę składników, z których podstawowym jest gliceryna, która idealnie nawilża, wygładza, zapewnia utrzymanie bariery lipidowej i nie powoduje reakcji alergicznych. Mydła glicerynowe mają neutralne pH, nadają się dla każdego rodzaju skóry. Można je stosować również do pielęgnacji twarzy i miejsc intymnych. Są również wydajniejsze od tradycyjnych kostek.

Dlaczego Neroli by Sicily?

Bo uwielbiam zapach olejku neroli od lat i cudownie mi się kojarzy! Jedne z moich pierwszych perfum to "Neroli" od L'Occitane. Zachowałam flakon do dziś, mało tego - mam jeszcze kilka kropel na dnie!

Neroli to zapach kwiatów gorzkiej pomarańczy. Nie pachnie wcale cytrusowo. Jest słodki, ale posiada jednocześnie świeżość. Pachnie szlachetnie i elegancko.

Gorzka pomarańcza naturalnie rośnie w Indiach i wschodniej Afryce, ale uprawiana jest m.in. na Sycylii. Więc już pewnie rozumiesz, skąd mój pomysł... I "...by Sicily" - taka pamiątka na zawsze :-)

Zapach olejku neroli świetnie komponuje się z wieloma innymi olejkami, których nuty również znajdziesz w moich produktach. Neroli doskonale gra na przykład z jaśminem, rumiankiem, bergamotą i olejkiem różanym.

CaÅ‚kiem niedawno zaczęłam siÄ™ intensywniej, ale i bardziej Å›wiadomie otaczać zapachami. Nie jestem ekspertem aromaterapii, maÅ‚o tego - nie byÅ‚am do tej pory wcale zwolennikiem medycyny alternatywnej, której odÅ‚am ona stanowi. Dla mnie zapachy to po prostu przyjemność i otaczanie siÄ™ nimi sprawia mi dużo radoÅ›ci.  Ale pojawiajÄ… siÄ™ badania naukowe dotyczÄ…ce wpÅ‚ywu niektórych olejków eterycznych na nasz mózg! ÅšledzÄ™ je i zamierzam CiÄ™ informować o tym, czego siÄ™ dowiem :-)

Jeśli zaś Ty już dziś wierzysz w aromaterapię, to musisz wiedzieć, że olejek neroli ponoć działa uspokajająco i relaksująco, łagodzi stres, na skórę zaś działa antyseptycznie i antytrądzikowo oraz hamuje wydzielanie sebum. Uwaga, jest też stosowany jako naturalny afrodyzjak :-)

Zapraszam Cię więc do mojego świata pachnącego kwiatami pomarańczy.


Trochę więcej o składzie

Poza gliceryną znajdziecie w moich mydłach naturalne olejki eteryczne (neroli skomponowany z innymi zapachami - są to moje autorskie kompozycje), ponadto w niektórych mydłach znajdują się płatki kwiatów czy naturalne drobinki peelingujące (np. mak czy zmielone ziarna kawy).

Neroli by Sicily to mydÅ‚a z wyłącznie roÅ›linnych skÅ‚adników (wyjÄ…tkiem sÄ… mydÅ‚a z dodatkiem mleka koziego), bez tÅ‚uszczu palmowego, bez parabenów, silikonów, bez SLS i SLES, olejów mineralnych, nietestowane na zwierzÄ™tach.

Minimalizm wyznaję również w kwestii ich opakowań

Zarówno do etykiet, jak i opakowaÅ„ wykorzystaÅ‚am materiaÅ‚y ekologiczne: kraftowy papier, szary karton, papierowy wypeÅ‚niacz i papierowe taÅ›ma. 

Przechowywanie

Jak wspominałam, mydła glicerynowe są wydajniejsze od zwykłych mydeł, należy jednak pamiętać o ich właściwym przechowywaniu. Są one bowiem higroskopijne. Generalnie nie lubią wilgoci, ale oczywiście bez przesady - przecież używamy ich w łazience. Chodzi jedynie o to, by nie leżały w kałuży wody, aby mydelniczka zapewniała jej odpływ. Wówczas mydło dłużej zachowa swój pierwotny wygląd. Pracuję nad wprowadzeniem do oferty również ładnych i prostych mydelniczek :-)

Moje mydÅ‚a tworzÄ™ rÄ™cznie, bez pomocy maszyn. CaÅ‚y proces to czyste rzemiosÅ‚o. Każda kostka jest dziÄ™ki temu trochÄ™ inna i czasem wyglÄ…da nieco inaczej, niż na zdjÄ™ciu. PÅ‚atki kwiatów za każdym razem przyjmujÄ… inny ukÅ‚ad w mydle, gramatura może nieznacznie siÄ™ wahać. Takie piÄ™kno w niedoskonaÅ‚oÅ›ci :-)

Odwiedź proszę mój pachnący świat! Będzie to dla mnie piękny prezent urodzinowy :-)

Obecnie jestem na Instagramie i Etsy, pracuję nad fan page'em na FB i oczywiście nad sklepem internetowym z prawdziwego zdarzenia, ale to już trochę bardziej wymagający proces. Jeśli spodobały Ci się moje naturalne produkty i chcesz już dziś kupić któryś z nich, napisz do mnie tu (w komentarzu) albo na Instagramie. Obiecuję, że wygodny sklep będzie wkrótce.






Share
Tweet
Pin
Share
Brak komentarzy

Może jeden miesiąc to jeszcze za mało na jakieś daleko idące wnioski, ale postanowiłam się podzielić z Wami mimo wszystko moimi refleksjami na temat IF, czyli czymś, co nie jest dietą, a harmonogramem przyjmowania posiłków, o którym możecie przeczytać w moim poprzednim wpisie.


Tak jak w nim deklarowałam, postanowiłam zacząć od bardziej lajtowej wersji IF, czyli 14:10. Oznacza to, że mój "post", czyli przerwa w przyjmowaniu posiłków trwa 14 godzin, zaś moje "okno żywieniowe", czyli czas, w którym mogę jeść (oraz pić napoje zawierające kalorie) to 10 godzin. W praktyce zaplanowałam zakończenie ostatniego posiłku na godzinę 19, zaś rozpoczęcie śniadanie na 9. Początkowo zdecydowałam się ponadto praktykować IF 5 dni w tygodniu. Wyszłam z założenia, że jednak weekendy chcę pozwolić sobie na większy luz. Wszak wtedy mamy sytuacje towarzyskie, inny tryb życia i nie ma się co - przynajmniej na początek - jakoś mocno katować ;-)

Grafika: https://headlinecode.com/
Komentarz do grafiki powyżej: pożyczyÅ‚am jÄ… ze strony https://headlinecode.com. Godziny Å›niadania i kolacji siÄ™ zgadzajÄ… (przynajmniej z moimi pierwotnymi zaÅ‚ożeniami), ale w moim przypadku posiÅ‚ków pomiÄ™dzy byÅ‚o wiÄ™cej i nie trzymaÅ‚am siÄ™ jakoÅ› bardzo precyzyjnie ich pór, bo zwyczajnie nie zawsze byÅ‚o to możliwe.

Jakie były moje obawy przed rozpoczęciem postu?

Pisałam w poprzednim wpisie o moich obawach. Wynikały nie z tego, że będę miała problem z samą długością przerwy - czyli po prostu z głodem, ale z tym, że u nas zarówno kolacja (jedzona w zależności od dnia między godziną 19 a 20) oraz śniadanie (jedzone w tygodniu mniej więcej o 7 rano) są posiłkami, które jemy z mężem i dziećmi wspólnie i jest to rodzaj rodzinnego spotkania - rytuał dla mnie ważny. Dodatkowo szkolne II śniadania oraz kolacje przygotowuję przeważnie ja, więc zastanawiałam się, jak będzie wyglądało moje robienie śniadaniówek dla dziewczyn na głodniaka, czy też siedzenie nad pustym talerzem przy rodzinnej kolacji.

Jak wyszło to w praktyce?

Postanowiłam przesunąć nasze kolacje na trochę wcześniej i często udawało nam się siąść wspólnie do stołu koło 18:30 i zjeść do 19. Wyjątkiem były dni, kiedy dziewczyny później wracały z zajęć pozaszkolnych. Wówczas po prostu nie miałam wyjścia i jadłam sama wcześniej, zaś potem popijałam już tylko herbatkę, gdy reszta familii rzucała się na jedzenie.

Okazało się, że późniejsze śniadanie nie okazało się jakimś wielkim wyzwaniem. Owszem, byłam rano głodna, ale ja generalnie od zawsze budzę się z wilczym apetytem i dlatego należałam do osób, które uwielbiają celebrować wypaśne śniadania ;-) Jakieś dwa lata temu przestawiliśmy się na poranne jedzenie owsianki (powolne "uczty" zostawiając wyłącznie na weekendy), co nawiasem mówiąc nie jest według mnie optymalnym rozwiązaniem, bo taki posiłek powoduje mega wyrzut insuliny, a następnie gwałtowny spadek poziomu cukru we krwi i ja zwyczajnie godzinę później byłam znowu głodna. Tak więc mój poranek początkowo wyglądał tak, że po obudzeniu robiłam (na czczo) trening, potem przygotowywałam śniadanie dla dziewczyn do szkoły, familia jadła swoją owsiankę, potem wolno mi było wypić kawę (pijam tylko czarne espresso, więc podczas postu jest to napój dozwolony), odwoziłam dziewczyny do szkoły i o 9 zjadałam śniadanie. Nie było źle. Po mniej więcej tygodniu mojej przygody z IF stwierdziłam, że działa to całkiem spoko.

W praktyce okazało się ponadto, że czasami nie miałam możliwości zjedzenia kolacji o 19 (np. dlatego, że akurat o tej porze musiałam jechać odebrać którąś z dziewczyn z zajęć). Wówczas jadłam sama przed 18 i tym samym śniadanie kolejnego dnia miałam już o 8 rano.

#stayathome

Ano właśnie. Tak wyglądało pierwsze 1,5 tygodnia IF. Bo potem zaczęło się przymusowe siedzenie w domu z powodu koronawirusa i wiele się zmieniło. Przede wszystkim zaczęliśmy trochę później wstawać, toteż i śniadanie przesunęło się na późniejszą porę. Więc temat wspólnego jedzenia nie był już problemem. Dało się i dłużej pospać, i zrobić trening, i zjeść razem śniadanie oraz kolację, gdyż wieczorne zajęcia też odpadły. Myślę, że post 16:8 w takiej sytuacji nie stanowiłby problemu, ale nie chciałam zmieniać założeń w trakcie miesiąca.

I - jak stwierdziłam - finalnie najlepiej spisywało się okno żywieniowe od 8 do 18.

Co jeszcze? Odpadł temat weekendowych spotkań towarzyskich, więc okazało się, że IF mogę w zasadzie robić i w weekendy. Suma sumarum na pierwsze 31 dób mojej praktyki IF przypadło 26 dób postu. Przeważnie dawałam sobie jeden weekendowy wieczór luzu, ale grzeszenie polegało jedynie na otworzeniu butelki wina koło godziny 20, a nie jakiejś uczcie po 22.

Czy w oknie żywieniowym jadłam więcej, niż zwykle?

Wydaję mi się, że nie, natomiast bez notowania wszystkiego przed i po rozpoczęciu IF nie jestem oczywiście w stanie tego z całą pewnością stwierdzić. Zdarzyło mi się - już bez wyrzutów sumienia - sięgnąć po kawałek czekolady do kawy, bo założyłam, że post przyniesie mi jednak redukcję wagi, więc dałam sobie na to zielone światło. Natomiast zdecydowanie nie rzuciłam się na słodkości, bo po prostu nie są dla mnie aż taką wielką atrakcją.

Większą pokusą jest dla mnie wieczorny alkohol i tu post też bardzo pomógł. Mimo, że od kiedy intensywniej biegam, staram się, aby procenty nie pojawiały się u nas wcale w tygodniu, to jednak zdarzało się wcześniej, że do wieczornego seansu filmowego otwieraliśmy butelkę wina (o desce serów, która czasem wjeżdżała na stół o godzinie 22 nie wspomnę...). Tak więc tu zdrowe nawyki wieczorne zmieniły się zdecydowanie na plus.

Jak czułam się podczas intermittent fasting psychicznie?

Muszę powiedzieć, że zmianę samopoczucia zauważyłam od razu i określam ją zdecydowanie na plus! Może to związane z samym początkiem i jeśli IF wejdzie mi w krew, to przestanę się tym tak ekscytować. Ale póki co jestem zmotywowana i mam cudowne uczucie kontroli i panowania nad sobą, wynikające z nieulegania wieczornym spożywczym i procentowym zachciankom. Mam przekonanie, że robię coś wartościowego i zdrowego dla siebie. Nadal jestem aktywna fizycznie (biegam lub ćwiczę w domu 5-6 razy w tygodniu), byłam więc przekonana, że IF przyniesie wymarzoną redukcję mojej masy ciała.

No właśnie...

Czy schudłam po pierwszym miesiącu intermittent fasting?

No niestety nie... Po 31 dniach ważyłam dokładnie tyle samo, co w dniu rozpoczęcia IF (no dobra, 300 g mniej). Szczerze mówiąc zaskoczyło mnie to, bo po pierwsze "czułam" się szczuplej (autosugestia?), zaś po drugie gdy po tym miesiącu wskoczyłam w moje do tej pory opięte sztruksy, poczułam zdecydowany luz! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gdy jestem cały czas aktywna fizycznie, na rzecz tkanki mięśniowej spada ilość tkanki tłuszczowej w moim ciele, więc waga niekoniecznie musi się obniżać (wręcz przeciwnie). Niemniej jednak liczyłam na te upragnione cyferki na wadze... ;-)

Możliwe też, że jednak jadłam trochę więcej. Na przykład jedząc wczesną - jak na dotychczasowe standardy - kolację podświadomie nakładałam sobie większe porcje, w obawie przed późniejszym głodem. Myślę, że kontynuując post przyjrzę się temu dokładniej.

Co jeszcze? 

Wydaje mi siÄ™, że fajnym gadżetem jest aplikacja Zero - to taki fasting tracker. Aplikacja dostÄ™pna dla iOs i Android.


Wybieramy w niej nasz rodzaj postu (czyli np. 16:8, 18:6) lub wprowadzamy nasz własny - ja wprowadziłam opcję 14:10. I zaczynamy post, podczas gdy aplikacja odlicza nam czas do końca przerwy. I potem informuje nas, że można już zacząć jeść ;-) Dla mnie super sprawa, nie trzeba zapamiętać, o której dokładnie zakończyło się okno żywieniowe (przecież czasem jest to kwadrans wcześniej lub 10 minut później, niż założona pora). Do tego mamy statystyki, porady dodawane przez specjalistów żywienia. Wszystko bardzo ładnie zaprojektowane i user friendly. Polecam - ułatwia życie i stanowi dodatkową motywację.

Co dalej?

Zamierzam kontynuować post. Czuję się świetnie i szczerze wierzę w słuszność nie jedzenia wieczorem. Jestem oczywiście trochę rozczarowana, że waga nie spadła, ale na pewno nie zniechęcona. Wersja 14:10 nie jest dla mnie aż tak dużym wyzwaniem, ale chcę przyzwyczaić do tej praktyki i ciało, i głowę. I tak, na planuję kiedyś przejść na wariant 16:8, ale dam sobie jeszcze trochę czasu.

Otwiera się moje okno ;-) i idę na śniadanie!

Share
Tweet
Pin
Share
Brak komentarzy

Powtarzam to wszystkim i zupełnie nie ukrywam. Uwielbiam Tajlandię, nie znudziła mi się, wybieram się tam jeszcze nie raz. Pewnie są równie piękne miejsca na świecie, ale według mnie Tajlandia ma wszystko, czego potrzeba: bajkowe plaże, absolutnie boskie jedzenie, uśmiechniętych i szczerze przyjaznych ludzi, no i jeszcze jest w miarę atrakcyjna cenowo.


W tym roku ferie zimowe spÄ™dziliÅ›my po raz czwarty już w Tajlandii. ByÅ‚ to nasz zdecydowanie najfajniejszy wyjazd do tego kraju. Dlaczego? Bo tym razem sporo siÄ™ przemieszczaliÅ›my. Do tej pory zatrzymywaliÅ›my siÄ™ przeważnie tylko na jednej wyspie (choć zawsze w jej obrÄ™bie zmienialiÅ›my miejsce). Cztery lata temu byliÅ›my na Ko Phangan, dwa lata temu na Ko Chang, zaÅ› rok temu zatrzymaliÅ›my siÄ™ na Ko Chang oraz Ko Mak.

Tym razem zorganizowaliśmy pobyt na czterech wyspach, więc było bardzo różnorodnie i przez to naprawdę bardzo bardzo ciekawie. Odwiedziliśmy Ko Lipe, Ko Mook, Ko Ngai, a na koniec Ko Lanta.

Jeśli komuś trudno ogarnąć to geograficznie, to postaram się przybliżyć. Trudno pokazać te wszystkie wyspy na jednej mapie, bo Tajlandia ma dość rozległy obszar. Ale spróbuję fragmentami. Najpierw Ko Phangan - leży w południowej części Zatoki Tajlandzkiej.


Potem Ko Chang oraz ta malutka poniżej jej - Ko Mak. Obie leżą na wschodnim wybrzeżu Zatoki Tajlandzkiej, w pobliżu granicy z Kambodżą.


I nasze tegoroczne 4 wyspy (nie jest zaznaczona Ko Lanta - to ta duża, nad Ko Ngai) - leżą na Morzu Andamańskim, już blisko Malezji.


Jak organizujemy nasze wyjazdy

Ten post nazwałabym "wrażeniowym", ale w kolejnym na pewno wypiszę Wam szczegółowo, co, kiedy, z jakim wyprzedzeniem rezerwowaliśmy i ile za co zapłaciliśmy oraz jak się na miejscu przemieszczaliśmy. Opiszę połączenia lotnicze, noclegi, jak i transfery. Ale tym, którzy w Tajlandii jeszcze nie byli napiszę już teraz, że to jest serio bardzo przyjemny do podróżowania kraj. Po raz kolejny jestem pod wrażeniem, jak takie logistyczne sprawy są tam fajnie zorganizowane, jak łatwo sobie wszystko załatwić.

W tym miejscu muszę również powiedzieć, że autorem naszej tegorocznej tajskiej trasy jest mój mąż i chwała mu za to, gdyż wymyślił ją fantastycznie! Ja przyznam trochę bałam się tego przemieszczania: wydawało mi się, że zajmie nam to sporo czasu i będzie kosztowne, ale nie było zupełnie źle!

No to zaczynamy!

Pierwszy przystanek: Ko Lipe


Jak już pisałam, Ko Lipe leży na Morzu Andamańskim i jest zdaje się najbardziej na południe wysuniętą tajską wyspą. Stąd już tylko rzut beretem do malezyjskiego Langkawi. Należy też do Parku Narodowego Tarutao, więc chcąc się na nią dostać musimy opłacić bilet. Ko Lipe jest niewielka, zobaczcie - podczas 8-kilometrowego porannego biegu obiegliśmy ją prawie całą. Ta zachodnia część jest niedostępna - nie ma drogi, tylko dżungla. Podobnie wygląda ten kraniec południowo-wschodni. Dobiegliśmy najdalej, jak się dało.


Na Ko Lipe są trzy plaże: Pattaya Beach, Sunset Beach, Sunrise Beach. Pattaya jest usiana klubami, głośna i imprezowa. Do niej też przybijają łodzie z innych wysp czy też ze stałego lądu (Pakbara). My mieszkaliśmy przy Sunrise Beach - według mnie zdecydowanie najładniejszej, ale ze sporą ilością hoteli/ resortów. Na wszystkie plaże można dojść spacerem, wyspa jest serio niewielka.
Sunrise beach na Ko Lipe

Sunset beach na Ko Lipe

Sunset beach na Ko Lipe
Ko Lipe przecina tzw. Walking Street, czyli taki turystyczny deptak handlowo-knajpowy. Jest też inna, mniej gwarna i komercyjna ulica, która nam znacznie bardziej przypadła do gustu i to na niej się stołowaliśmy. A na jedzenie się rzuciliśmy i jedliśmy często i dużo, bo tajska kuchnia to moja absolutna miłość i słowo daję, że przez te trzy tygodnie ani trochę mi się nie znudziła!

Milena zamawiała CODZIENNIE pad thaia. Czasem był tak fikuśnie podany :-)

Tajowie kochają zieleninę. Ja też!
To było zdaje się z ryżu i mleka kokosowego. Przepyszne!
Na Ko Lipe nie ma raczej samochodów (podczas 5-dniowego pobytu widziałam może ze dwa). Jest za to sporo skuterów i tuk-tuków.


Podsumowanie: Ko Lipe mi się podoba. Nie nazwę jej z pewnością rajską wyspą, chociaż widoki na Sunrise Beach są przepiękne! Piasek jest drobniutki i biały, woda ma cudowny kolor, jest sporo tradycyjnych drewnianych tajskich łodzi, tzw. long tail, które są według mnie wyjątkowo fotogeniczne. Są też klimatyczne knajpki plażowe, jest gdzie pospacerować. Miłośnicy imprez mają gdzie poimprezować, polujący na pamiątki mają gdzie się obkupić. Zaś na tej mniej komercyjnej uliczce zaznamy bardziej realnych klimatów, knajpek, w których stołują się lokalsi, stoisk z owocami i różnymi dziwnymi smakołykami. Jest różnorodnie - taka wyspa "dla każdego coś miłego".


Jak na każdej wyspie (i to nie tylko tajskiej) jest tu problem ze śmieciami. Są więc miejsca wyglądające nieciekawie, widzi się też dość hardkorowe domostwa (ale nie dlatego, że brudne, ale raczej po prostu bardzo bardzo skromne). Ja zawsze z ciekawością przechadzam się i po takich miejscach. Nie tylko po tych pocztówkowych widoczkach z instagramu. Tak, są miejsca, gdzie śmieci jest dużo, są miejsca, gdzie się je pali. Do brzegu podpływa co jakiś czas wielka barka, na którą wielokrotnie wjeżdża załadowana na full śmieciarka. Natomiast nie widziałam śmieci w morzu czy na plaży.

Czytałam gdzieś, że wiele lat temu Ko Lipe była super kameralną, spokojną mekką backpackersów. Myślę, że mogła wyglądać tak, jak nasz kolejny przystanek, czyli Ko Mook/ Ko Muk.


Drugi przystanek: Ko Mook

Sabai Beach na Ko Mook
O ile Ko Lipe jest według mnie fajna, to Ko Mook jest naprawdę cudowna! Malutka, z charakterystycznym cyplem po wschodniej stronie. Są na niej dwie plaże: Sabai Beach (to ta na cyplu) oraz Charlie Beach - tzw. sunset beach, czyli taka, na której można podziwiać zachody słońca. My dobiegliśmy do niej podczas naszej niespełna 8-kilometrowej przebieżki. Większa część wyspy do dżungla, zaś zachodnie wybrzeża to fantastyczne malownicze klify. Tam mieści się też główna atrakcja wyspy: Emerald Cave, czyli Szmaragdowa Jaskinia. Ponoć piękna, ale jak zobaczyłam na zdjęciach wieloosobowe grupy turystów w kapokach, gęsiego wpływające do jaskini trzymając się liny, to jakoś mi przeszła ochota na eksplorację tej jaskini.


Sunset beach na Ko Mook
Ko Mook jest bardzo spokojna i kameralna. Mieszka tu ponoć tylko kilkaset rodzin, żyją głównie z rybołówstwa, więc ta wyspa to taka jedna wielka wioska rybacka. Tutaj to dopiero można pooglądać prawdziwe codzienne życie na małej azjatyckiej wysepce! Uprzedzam: bywa bardzo biednie, bywa brudno, ale dla mnie najgorsze jest palenie śmieci! To jest straszne, ale Tajowie robią to bez żenady za dnia i to niejednokrotnie w bezpośredniej bliskości plaży czy resortu :-(

Oto kilka domostw "lokalesów":




Jako, że prawie wszyscy - jak wspominałam - łowią tu ryby, to jest prawdziwy raj dla miłośników sea foodu! Rybę zamawialiśmy codziennie i tak pysznie przyrządzonej nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu jeść! Będę próbować odtworzyć tę recepturę: była tam trawa cytrynowa, galangal, chilli, dużo limonki. W ogóle jedzenie jest bardzo tanie na tej wyspie - z całą pewnością to tu za wszystko w restauracjach płaciliśmy najmniej.






Na Ko Mook nie ma głośnych dużych hoteli, nie ma klubów z muzyką na plaży. Resorty są raczej bardzo kameralne. Tylko ten na cyplu jest spory (i zdecydowanie najbardziej wypaśny, co ma odzwierciedlenie w kosmicznych cenach). Nie ma samochodów, mieszkańcy poruszają się skuterami, tuk-tukami, turyści często rowerami. Ludzie są bardzo bardzo przyjaźnie nastawieni. Wszystko to czyni tę wyspę naprawdę bardzo przyjemną.


Podsumowanie: bardzo bardzo przyjemna kameralna wyspa. Zero 7eleven (ale jest apteka, jakaś klinika - to nie jest taki zupełny koniec świata), pamiątek, mało turystów, serdeczni i autentyczni mieszkańcy, wspaniała kuchnia, niskie ceny.

Trzeci przystanek: Ko Ngai

No to teraz wylądowaliśmy już w prawdziwym raju! Dech nam zaparło, jak tylko dobijaliśmy do brzegu long tailem, potem było tylko lepiej. Bielutki piasek, palmy, skałki. Zrobiliśmy masę fotek zaraz po przyjeździe! :-)






To była pierwsza taka na prawdę "rajska" wysepka, na jakiej byliśmy. Bardzo mała, w większości porośnięta niedostępną dżunglą. Jest na niej poniżej 10 resortów, uwaga - nie ma dróg, więc nie ma tam ŻADNYCH pojazdów! :-) Przyznam, że było to dość zaskakujące. Na wyspie są dwie plaże - ta, na której my mieszkaliśmy, i druga - dużo krótsza, do której dobiegliśmy podczas naszej tradycyjnej porannej przebieżki - sunset beach. Na tej wysepce naprawdę miało się wrażenie, jak by było się na końcu świata.



Sunset beach na Ko Ngai
Ale żeby nie było tak idealnie, to takie rajskie wyspy mają swoje minusy :-) Po pierwsze jest na nich drogo!!! W knajpach płaciliśmy prawie dwa razy więcej, niż na Ko Mook, na której byliśmy wcześniej! Zaznaczam, że nie było żadnego street foodu ani stoisk z owocami, tak więc byliśmy zdani na restauracje. Nie wspomnę o cenach alkoholu (który i tak jest drogi w Tajlandii). Te 4 dni, kiedy byliśmy na Ko Ngai były zdecydowanie najuboższe w procenty ;-)

I jest jeszcze jedna kwestia: rajskie wysepki mają to do siebie, że chętnie przypływają na nie z innych wysp jednodniowi plażowicze i snorklerzy. Tak więc koło godziny 13 zaczynał się desant long taili, z których wysiadali liczni zachwyceni turyści wszelkich narodowości, pykali fotki, rozkładali się na naszej plaży, kupowali skake'i w naszej budzie, hałasowali, wchodzili w kadr naszych perfekcyjnych fotek i ogólnie wprowadzali straszny chaos ;-))) Trwało to wszystko do godziny 16 i znów nadchodził nasz upragniony spokój i cisza.




Na Ko Ngai zaznaliśmy również naszych najcudowniejszych tajskich masaży na tym wyjeździe. A chodziliśmy na nie wszędzie codziennie, więc mamy rozeznanie ;-)

Podsumowanie: prawdziwa przepiękna rajska wysepka, na której czujesz się, jak na końcu świata. Drożej, niż gdzie indziej. Mi osobiście brakowało street foodu, przestrzeni i możliwości podglądania lokalnej ludności. Wydaje mi się, że to jest wyspa na maksymalnie 3-4 dni - nie więcej.


Co jeść w Tajlandiii?

Jakie są moje "highlighty"? Od lat pad thai, green curry, panang curry, zupa tom kha, ale od roku dużo bardziej tom yam, papaya salad, morning glory.... Wszystko to kocham i każdego dnia chciałam zamawiać od nowa pełen zestaw! Ale na Ko Lancie odkryłam też obłędną sałatkę z suszonymi kalmarami, na Ko Mook jedliśmy bardzo dużo fantastycznie przyrządzonych ryb. Prawdziwa kulinarna uczta! Dodatkowo ja uwielbiam to, że Tajowie wrzucają dużo zieleniny do wszystkiego. W zupach pływa cała masa niezidentyfikowanych przeze mnie listków, kiełków, dziwnych grzybów, a na stoiskach z warzywami masa zieleni - kocham to!

Co jedzą nasze dzieci? Milena jest wyjątkowo konsekwentna, gdyż dokładnie codziennie zamawiała pad thaia! :-))) Nota bene kilka dni po naszym powrocie miała urodziny i zażyczyła go sobie również jako kulinarny prezent urodzinowy. Nina, która jest ogólnie trochę mniej otwarta na kuchenne doznania i przypuszczam, że całe życie mogłaby jeść na zmianę spaghetti i pizzę, zadowalała się krewetkami w tempurze, spring rollsami i zupą tom kha, czasem kalmarami. Generalnie jestem zdania, że podczas podróży jemy "lokalnie", więc nie zezwalam moim dzieciom na frytki, makarony czy pizzę. No chyba, że jesteśmy we Włoszech ;-)









Mango sticky rice w petite śniadaniowej wersji - to z kolei przysmak mojego męża

Flora i fauna - wow!

Tajlandia nie jest może najbardziej egzotycznym miejscem na ziemi, jeśli chodzi o roślinność i zwierzęta, ale wierzcie mi - można sobie pooglądać! :-) Począwszy od wszędobylskich bananowców, naszych wymarzonych, na które polujemy w Leroy Merlin i z dumą pokazujemy na instagramie - tu rosną bezwstydnie jak chwasty i są wielkości drzewa.

Są też figowce lirolistne (kolejny pupilek instagrama i pinterestu) wielkości lipy, coś, czego owoc wygląda podobnie do ananasa, ale ananasem (chyba?) nie jest. Nie mówię już o po prostu gigantycznych liściach wszelakich. Zieleń kipi wszędzie, oczy się cieszą.





Jeśli chodzi o zwierzęta, to również mieliśmy kilka pouczających spotkań. Po pierwsze jednak na żadnej z wysp, na których byliśmy, nie spotkaliśmy znienawidzonych przeze mnie małp, które mocno uprzykrzały nam życie chociażby na Ko Chang.

Tak więc na którejś z przebieżek na Ko Ngai, przedzierając się przez dżunglę na drugą stronę wyspy spotkaliśmy na swej drodze sporego (prawie 2 metry!) węża. Nie powiem, przestraszyliśmy się trochę (ale fotki zrobiliśmy, a jak!), gdyż nie wiedzieliśmy, czy nie jest jadowity. Po powrocie z biegu wygooglowaliśmy go oczywiście i okazało się, że to pyton siatkowaty. Zaś na Ko Lancie do domu wszedł nam wielki jaszczur (według google to monitor lizard - nie znalazłam polskiej nazwy), siejąc popłoch wśród damskiej części naszej rodziny. Część męska trenowała wówczas kraula w basenie, niczego nieświadoma. Nawiasem mówiąc taka sama jaszczurka chodziła często obok namiotu, w którym mieszkaliśmy na Ko Ngai (tak, na Ko Ngai mieszkaliśmy w namiocie, ale o tym w kolejnym poście). Na tej samej wyspie nad głowami latały nam spore ptaki bardzo podobne do tukana - piękne! Okazało się, że to dzioborożce białobrzuche. No nie mówcie, że podróże nie kształcą! ;-)

Monitor lizard na Ko Lancie

Monitor lizard na Ko Ngai

Pyton siatkowaty na Ko Ngai

W następnym odcinku...

W kolejnym poście napiszę Wam więcej o planowaniu tego typu podróży. Kiedy to robić, jak? Ile kosztują bilety lotnicze, ile transfery wewnątrz wyspy, gdzie nocowaliśmy. Jak to mówią: "samo mięso" ;-)))

Stay tuned.

Tradycyjnie zachęcam do udostępniania. Może komuś ten wpis posłuży jako inspiracja.


Share
Tweet
Pin
Share
1 komentarz
Nowsze wpisy
Poprzednie wpisy

O mnie

O mnie
Mam na imię Magda, znajomi mówią na mnie Megi. Jestem mamą dwóch córek (Niny oraz chorej na cukrzycę typu 1 Mileny). Uwielbiam podróżować (ale jeszcze bardziej wracać do domu), dobrze zjeść i pobiegać po lesie. Wiele lat temu uciekłam z miasta, potem z korporacji i były to chyba dwie najlepsze decyzje mojego życia. Realizuję się w projektowaniu minimalistycznych plakatów do dekoracji wnętrz. Jestem uzależniona od espresso i nie wstydzę się do tego przyznać.

Bądź na bieżąco!

  • Instagram
  • Pinterest
  • Facebook
  • Bloglovin
  • Society
  • DAWANDA

Kategorie

  • inspiracje
  • podróże
  • plakaty
  • sport
  • cukrzyca

Ostatnie na blogu

Facebook

Nudy nie ma

Archiwum

  • ▼  2020 (6)
    • ▼  maja (1)
      • Czy kosmetyki naturalne sÄ… najlepsze?
    • ►  kwietnia (2)
      • Urodziny pachnÄ…ce kwiatem pomaraÅ„czy
      • Intermittent fasting/ post przerywany - moje spost...
    • ►  marca (2)
      • Tajlandia z dziećmi po raz czwarty - 2020
    • ►  lutego (1)
  • ►  2019 (5)
    • ►  października (1)
    • ►  wrzeÅ›nia (1)
    • ►  maja (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2018 (3)
    • ►  listopada (1)
    • ►  wrzeÅ›nia (2)
  • ►  2017 (8)
    • ►  października (2)
    • ►  wrzeÅ›nia (3)
    • ►  sierpnia (3)
  • ►  2016 (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2015 (10)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (1)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2014 (26)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  wrzeÅ›nia (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2013 (34)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (7)
    • ►  wrzeÅ›nia (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (8)
Instagram Facebook Bloglowin Pinterest Dawanda society6
JESTEM NA @INSTAGRAM

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates