Jestem fanką Ewy.
Założę się, że każdy wie, kto to. Ja wiem, a nie mam telewizora od ponad 12
lat.
Jak żeśmy się poznały? Szukałam
kogoś takiego jak ona. Utrzymanie formy było dla mnie zawsze ważne. Nie lubię
uprawiania sportów jako takich, a już na pewno nie kontaktowych. Na zajęciach
w-f starałam się być niewidzialna albo niedysponowana. Za to zawsze pasowały mi
różne formy gimnastyki. W szkole podstawowej jak większość rówieśników miałam
skrzywienie kręgosłupa, z tym, że moja mama dopilnowała, żebym regularnie chodziła
na gimnastykę korekcyjną. Z tych zajęć wyniosłam przekonanie, że mocne mięśnie
brzucha to ważny pancerz dla ciała i że trzeba o nie dbać.
Będąc nastolatką przeżyłam
fascynację gimnastyką Callanetics. Miałam kasetę VHS z godziną wycisku
prowadzonego przez samą Callan Pincney, czyli pomysłodawczynię tego systemu. Świetne
ćwiczenia. To właśnie wtedy wyhodowałam sobie piękny kaloryferek ;-)
Potem były różne formy tzw.
aerobicu w klubie fitness blisko naszego mieszkania na Mokotowie. Nie to, że
byłam jakąś straszną maniaczką. Zdarzały się dłuższe okresy zarzucenia ćwiczeń.
Na przykład w lecie, kiedy znałam fajniejsze sposoby na spędzenie czasu. Jazda
na rowerze dajmy na to.
Niespełna 5 lat temu
przeprowadziliśmy się na wieś, na której nie mieszka pewnie nawet 300 osób. I
wiecie co? Mamy tu klub fitness!!! I to całkiem fajny, taki z sauną, masażami,
siłownią outdoorową. Oczywiście od początku byliśmy z mężem stałymi klientami.
Odkryłam i pokochałam pilates oraz stretching. Ćwiczyłam praktycznie do samego
końca ciąży z Milą.
No właśnie. Ciąża…. Nie ma co
ukrywać, że powrót do formy trochę trwa i kosztuje. Chociaż mi po drugiej ciąży
udało się wrócić do dawnej wagi (tej „sprzed Mili”) bardzo szybko i praktycznie
bez żadnego wysiłku. Ale waga to jedno, a kondycja mięśni i jędrność skóry to
drugie. Dodaj do tego wiek kobiety, która nie zdecydowała się na macierzyństwo,
będąc licealistką i okaże się, że nie wystarczy po prostu posmarować ciało
balsamem po prysznicu, żeby świetnie wyglądać.
Making the long story short: moje
ciało potrzebowało intensywnego ruchu. Odpadają zajęcia w klubie fitness: one
są albo rano (jemy wszyscy razem śniadanie, po czym odwożę Milę do
przedszkola), albo wieczorem (jemy wspólnie kolację, bajka, kąpiemy i usypiamy
dziewczyny; po tym to już mój i Męża czas). W środku dnia zajęć nie ma. Pozostaje
siłownia, ale nie o to mi chodzi. Próbowałam
zabrać się za samodzielne ćwiczenia. Jakaś książka, gazeta. Ale to też nie
zadziałało. I nagle olśnienie: wszyscy mówią o Chodakowskiej!!! Ona wydaje DVD!
Nabyłam pierwszą lepszą płytę w Empiku. Skalpel II i Szok Trening. Spodobało mi
się, i to bardzo! Same ćwiczenia i ich formuła. Ale szybko stwierdziłam, że
Skalpel jest trochę za lekki, zaś na Szok Trening trzeba mieć więcej miejsca, a
nie chce mi się robić przemeblowania przed każdym ćwiczeniem. W październikowym
Shape była płyta z kolejnym treningiem Ewy. I to z nią aktualnie ćwiczę. Bardzo
mi pasuje, aczkolwiek ciągnie mnie już, żeby sprawdzić coś innego od Chodaka.
Ile ćwiczę i czy są efekty?
Zaczęłam dwa miesiące temu. Ćwiczę średnio dwa razy w tygodniu. Czasem trzy,
czasem jeden. Waga w zasadzie stoi w miejscu, lekko się waha, ale po pierwsze
moja masa ciała jest OK i mi chodzi raczej o „drobne poprawki” i ujędrnienie.
Poza tym mam nadzieję zbudować dzięki tym ćwiczeniom trochę masy mięśniowej, co
może oznaczać nawet lekki wzrost ciężaru.
Dlaczego uwielbiam Ewkę? Bo
świetnie wygląda. Jest ładna, ma doskonała figurę, aczkolwiek w mojej estetyce
są może bardziej piersi à la Kate Moss, ale i tak miło się na nią patrzy. Bo ma
niesamowitą charyzmę i energię. Zarzuca się jej wręcz sekciarskie zapędy ;-) Ma
na pewno predyspozycje, bo wielka społeczność jej fanek (prawie 670 tys.
polubień na fb) jest wyjątkowo oddana i stoi za nią murem. Bo potrafi świetnie
motywować. I chociaż mi osobiście to niepotrzebne, a czasem wręcz takie gadki
pachną mi moją korporacyjną przeszłością, to wiem, że masie dziewczyn mocna
motywacja jest niezbędna. Ale przede wszystkim podziwiam Ewę Chodakowską za to,
że ma doskonała smykałkę do biznesu! Jako pierwsza wpadła, że można zostać
trenerką celebrytką (jest nią, mimo, że się od tego odżegnuje), że można
zarobić masę kasy na DVD, na współpracy z klubami fitness, z telewizją, że
można zarobić na książkach, kalendarzach. Dlaczego nikt wcześniej nie wypełnił
tej niszy? Aż dziw!! Przecież w Stanach dla przykładu jest masa takich kobiet.
Mi absolutnie nie przeszkadza, że
Ewka fotografuje się w kolorowych gazetach, romansuje z modą czy zarabia na
reklamie dezodorantu. Kibicuję jej, niech wyciska ile wlezie z tej popularności!
Zdecydowanie jestem za jej celebrytyzmem, który promuje zdrowie i ruch, a nie
za nędznymi aktorkami serialowymi, zarabiającymi krocie na spacerze z dzieckiem
w wózku z wyeksponowanym logo producenta. Ewka nie powinna się zupełnie
przejmować maruderami narzekającymi: a to, że „się sprzedała” (bo znowu była na
okładce), a to, że kopiuje czyjeś ćwiczenia (rany, serio to tamta trenerka
wymyśliła sit ups??). Albo że podpadła fotografom na jakieś gali. Who the fuck
cares??? Spotkałam się z tylko jednym słusznym według mnie zarzutem: ponoszą ją
emocje. Nie powinna wcale tego wszystkiego komentować. Bo po każdym
niepochlebnym tekście w mediach pojawia się jej komentarz (i idąca za tym zazwyczaj
wyczerpująca korespondencja) na fb.
Ewka, rób swoje, jesteś świetna!
Niech ktoś prowadzi Ci fanpage na fb, a Ty rób to, co kochasz i potrafisz. Taka
jest moja koncepcja :-)
0 komentarze