Obsługa klienta? WTF???
Sporą część mojego nadal młodego życia przepracowałam w korporacji. Była to firma usługowa. Takie korpo mają to do siebie, że wykształcają milion sposobów, żeby klienta nie tylko pozyskać, ale wciąż go badać, pytać, obserwować i robić mu dobrze, żeby nie uciekł gdzie indziej. I świetnie.
Ja taką filozofię wyssałam z mlekiem korporacji i uważam, że to jak najbardziej właściwe podejście. Jako klient, mający wybór, chcę czuć się zauważana i dyskretnie dopieszczana. Ale teraz mieszkam na wsi. Wszystko jest inaczej. Nie dziwi mnie już, że pani robiąca mi manicure nad moimi dłońmi bez żenady plotkuje z koleżanką krzątającą się w pokoju obok. Żegnaj elegancki salonie, ze starannie dobraną pod profil klientek muzyką, świetnym ekspresem do kawy, paniami ubranymi tak samo, acz przyjemnie dla oka, z wyczuciem zagadującymi mnie lub nie (jeśli zauważają, że nie mam ochoty na pogawędki o niczym). Albo co powiecie na panią sprzedawczynię na stoisku z wędlinami podjadającą sobie szyneczkę podczas obsługiwania krajalnicy. Szok? Niedowierzanie? No właśnie - jeśli tak, to znaczy, że nie mieszkacie na wsi. Tu mało gdzie i mało kto słyszał o jakichkolwiek standardach obsługi klienta.
Oczywiście mogę jeździć na pazurki i po chleb do Warszawy. Ale bez przesady. Powyższe uznaję za lokalny, rozczulający wręcz koloryt i na co dzień zupełnie dobrze z tym funkcjonuję. Niemniej jednak w zeszłym tygodniu zostałam lekko wyprowadzona z równowagi.
A było to tak. W ramach rozwijania się jechałam na szkolenie do Warszawy (teraz nastąpi krótka historia tytułem wstępu). Szkolenie w centrum, więc nie ma sensu pchać się furą. Zrobiłam więc to, co miliony ludzi mieszkających pod dużym miastem, czyli zostawiłam samochód rano przy dworcu i bujnęłam się do stolicy Kolejami Mazowieckimi. Ponieważ takim środkiem transportu jeżdżę średnio dwa razy do roku, to jest to dla mnie nie lada przeżycie. Odwożę więc Milę do przedszkola, jadę na dworzec, parkuję. Kupuję bilet. Wchodzę na peron. Jest piękna pogoda. Podekscytowana robię zdjęcia wszystkiemu wkoło. Jak rasowy bloger ;-)
Nadjeżdża pociąg. Jaram się, że "nowy", piętrowy. Wsiadam, siadam, czuję się prawie jak w Deutsche Bahn. Jest cudnie. Wyciągam zeszyt, planuję napisać posta. Oczywiście nie może być zbyt pięknie. Najpierw cały fun psuje mi korpo-pani, nawijająca non stop przez swoje Blackberry, od czego robi mi się niedobrze. A potem konduktor przez głośnik oznajmia, że dojazd do Warszawy będzie opóźniony z uwagi na jakieś problemy. Czar prysł. Wysiadam parę stacji przed celem, przesiadam się w taryfę. Zajeżdżam idealnie na czas. Lżejsza o 17 PLN (plus 7.50 za bilet na pociąg) zastanawiam się, czy paliwo i parking w centrum nie kosztowały by jednak mniej. Ale w godzinę bym na bank nie dojechała, więc ogólnie jest OK.
Potem szkolenie. Jest świetne. Czas do 17-tej mija szybko. Wybiegam, lecę na dworzec, wsiadam w pociąg. Wszystko idealnie na czas, więc jestem zadowolona. Wysiadam, idę do auta. Fak, flak! No ku... rzesz mać! A mimo wszystko myślałam, że to będzie miły dzień.
Flak nie taki zupełny, więc z duszą na ramieniu postanawiam doturlać się do domu. Rano następnego dnia, po napompowaniu kółka (tak szybko mi przecież powietrze nie zejdzie), odstawiam szybko Milę do przedszkola i zajeżdżam do pobliskiego warsztatu. Wszystko blisko, wszystko po drodze. To akurat plusy mieszkania na prowincji. Dodam tutaj, że bardzo nie lubię pana w tym warsztacie. Kiedyś naprawiałam tam kółko od wózka i wydał mi się wyjątkowo niemiły jak na człowieka pracującego w punkcie (sic!) usługowym. No ale ten warsztat jest serio idealnie logistycznie zlokalizowany, więc trudno. Pan każe czekać, zdejmuje koło, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest opona.
Faak, ależ mam brudną furę! Teraz dopiero to zauważam.
Opona nie ma się dobrze niestety. "Albo pani tak niefortunnie najechała na krawężnik, że ją pani przecięła, albo ktoś jej pomógł. Generalnie jest do wyrzucenia!" Taaa, gdzie tu krawężnik uświadczysz na wsi? No pięknie, komuś moje auto widocznie przy dworcu przeszkadzało. To akurat nie uroki prowincji. Buraki i wandale są wszędzie. Takich, co przekłuwają opony albo rysują karoserię to.... no, surową karę bym im zgotowała! No ale wróćmy do pana z warsztatu. Pan prycha na mnie, jak bym mu dzień normalnie zepsuła. Pytam, co teraz? "Musi pani dokupić oponę!" No ale jak mam do domu wrócić? - zapytuję nieśmiało, trzęsącym się głosem. "Ma pani koło zapasowe?" Zapewne mam - dukam. Między nami mówiąc nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Wszak i tak bym sama nie zmieniała, tylko raczej po pomoc wołała. Nota bene nie wiem, skąd takie przekonanie u niektórych, że koło w samochodzie to trzeba umieć zmienić! A niby dlaczego? Używam codziennie również komputera, zegarka i kuchni indukcyjnej i to nie znaczy, że mam je samodzielnie umieć naprawiać. A dodatkowo nie są to czynności, które wymagają siły fizycznej i upieprzenia się w błocie. Tak czy inaczej pan omiata mnie zdegustowanym spojrzeniem, wyciąga zapas z bagażnika i instaluje.
Niezły festyn taka dojazdówka, nie? Ale grunt, że można jechać 130 km/h ;-)
Umawiam się na następny dzień na wymianę opon na letnie. Tym samym zyskuję czas na dokupienie nowej zimówki (a w zasadzie dwóch). Pan fuka na mnie znowu, bo plączę się w zeznaniach, o której mogę przyjechać. Myli mi się, czy jutro Mila ma angielski i w związku z tym kończy później, czy też nie. "No jak się z panią umawiam na 12.30, to na 12.30! W razie czego następny wolny termin mam za tydzień!" Powiedzcie mi, jak to jest, że taka otrzaskana bądź co bądź w korporacji osoba (siebie mam tu na myśli) czuje się przed takim panem jak opieprzany przez nauczycielkę uczniak??? Czy ten pan słyszał kiedykolwiek o czymś takim, jak obsługa klienta? Nie sądzę. Czy wyobrażacie sobie taką rozmowę w jakimś autoryzowanym serwisie znanej marki? A może tam też tak jest? Tak czy inaczej wyjeżdżam z warsztatu z postanowieniem, że więcej tam się nie pojawię (poza jutrzejszą wymianą opon - serio idealnie po drodze mam), zaś na odchodne powiem jutro panu, co o nim sądzę. A co!
Jakież jest jednak moje zaskoczenie, kiedy ten sam pan dzwoni do mnie wieczorem i - słowo daję - niezwykle uprzejmym głosem proponuje, że może spróbować znaleźć identyczną oponę używaną w dobrym stanie i co ja na to? Dukam więc znowu, tym razem zaskoczona uprzejmością, że ja bardzo poproszę w takim razie. Świat się zmienia, proszę Państwa. Niedługo idę na manicure. Może przywita mnie cicha muzyczka i dyskretna pani, ubrana w elegancki firmowy uniform? :-)
0 komentarze