Obsługiwane przez usługę Blogger.
  • Home
  • PLAKATY
    • o plakatach
    • sklep
  • podróże
  • ZDROWIE
    • sport
    • dieta
    • cukrzyca
  • inspiracje
instagram bloglovin facebook pinterest dawanda Society

Nudy nie ma

Przyznam, że nie jestem typem, który od wczesnego dzieciństwa spędzał z rodzicami wakacje pod namiotem. Ani tym, który w czasach licealnych czy studenckich namiętnie wyjeżdżał wyłącznie pod namiot, by na polu campingowym zażyć luzu, alkoholu i co tam kto jeszcze lubi. Pod namiot po raz pierwszy - czym był bardzo zdziwiony - zabrał mnie mój mąż (wówczas jeszcze nie mąż). To był rok 2006.

A zabrał mnie do Dębek. Które od tamtej pory kocham i żałuję, że już trzy lata mnie tam nie było. Dębki nadal mają klimat, choć nie jest to już to samo, co znam z opowieści tych, którzy bywali tam kilkanaście lat temu. Główny deptak to dziś typowy turystyczny kicz, ale plaża - ze swym ujściem Piaśnicy - jest magiczna. Oczywiście idealnie by było być na tej plaży samotnie, bez tych wszystkich tłumów. Ale tak się niestety nie zawsze da. Poza tym pamiętam z naszych wypadów, że wystarczyło przejść parę kilometrów od głównych wejść na plażę (a akurat spacer po plaży to dla mnie przyjemność) i już można było doświadczyć atmosfery bardziej dzikich plaż.

W Dębkach rozbijaliśmy namiot zawsze na Polu Leśnym. To pole oraz Kaszub pamiętają czasy moich rówieśników imprezujących tam jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności. Leśne położone jest (zaskakująco) w sosnowym lesie, więc gwarantuje przyjemny cień w takie upały, jakie mamy teraz. No i ten zapach... 



Bardzo miło wspominam nasze wypady weekendowe. Ruszaliśmy w piątek. Czasem wieczorem, czasem udało się urywać wcześniej z pracy. Naszą corsą grzaliśmy razem z całą warszawką nad morze. 

To nasza pierwsza wyprawa. Akurat wyjechaliśmy późnym wieczorem i na miejsce dojechaliśmy już po wschodzie słońca. Było magicznie. 


Taaa, namiot - mówicie? No dobra, zobaczy się...






Gotowe! Wskakuj, mała!




A teraz na plażę. No paczajcie, jak ładnie...








I  ujście Piaśnicy:









I puściutko. A to był lipiec!





 I nasz ulubiony Beach Bar, w którym wlewaliśmy w siebie hektolitry mojito.






Później byliśmy jeszcze kilka razy w Dębkach. Z czego ostatnio już nie pod namiotem, za to z rowerami i zaledwie 3-miesięczną Milą.






















Ale miało być o namiotach. Tak więc mój mąż od zeszłego lata męczył mnie o wyjazd na camping. Z dziewczynami - rzecz jasna. Jakoś się wzbraniałam, bałam trochę. Wydawało mi się, że z dziećmi to takie trudne. Upiekło mi się w zeszłym roku, ale mąż powiedział, że w tym już mi nie podaruje. Słowa dotrzymał i chwała mu za to.

Ostatni weekend spędziliśmy pod namiotem na Mazurach. Warunki idealne: pogoda gites oraz spora grupa znajomych z dziećmi. Wierzcie mi, że na biwak nic więcej nie potrzeba. No i powiedzmy, że porządny (czytaj: posiadający choć minimalne atrakcje dla dzieci) camping też będzie plusem.


Camping, który wybraliśmy był spory, miał dwa place zabaw, restaurację i oczywiście plażę. Nie wspominam o sanitariatach, podłączeniu do prądu etc. Było też na nim sporo przyczep i domków holenderskich. Na początku wydał mi się trochę retro i może nawet lekko zaniedbany. Place zabaw - żaden wypas. Po prostu huśtawki, zjeżdżalnie, drabinki, piasek. Ale okazało się, że dzieci i tak bawią się na nich godzinami i są zadowolone. Ale po powrocie do domu przejrzałam sobie inne pola namiotowe w internecie, w poszukiwaniu jakiegoś fajnego na kolejne weekendy i muszę powiedzieć, że to było jednak świetne w porównaniu z tym, co - jak się okazuje - jest dostępne w większości przypadków! Czyli gołe, nasłonecznione place, często u kogoś na posesji... Masakra...


Czas minął nam szybko, a po powrocie wydawało mi się, że spędziliśmy na Mazurach z tydzień. Dzieci spisały się świetnie (czyli żadnych problemów z zasypianiem w namiocie, spaniem etc.). Miały towarzystwo, więc i rodzice zaznali luzu. Był czas na siatkówkę, badmintona. Niektórzy nawet widziani byli z gazetą lub drzemiący. 


No to teraz jeszcze fotki. 


P.S. Możecie polecić jakieś fajne pole namiotowe w Polsce?




Zaczynamy się rozbijać!




 Ale to trwa! Muszę coś przekąsić!



Tatoooo, patrz, co mam!




"Kocham moją siostrę!"



Szczęśliwi i wyluzowani rodzice wyglądają tak:



Nie obędzie się bez serii selfie z córką! Kurde, chyba miałam czymś zasmarowany obiektyw...





Typowa mazurska roślinność....



 Przybywają kolejni biwakowicze.



Czas na plażing!

Mamo, trochę za duże te majtasy!!!





A tu ekipa płynie łódką.



Potem jedni śpią....

 ... a inni harcują.



Jestem głodna!!!!!



A po obiedzie - wiadomo - lody!!!



Taką minę robi Mila, gdy widzi, że robi się jej zdjęcie...




 OK, do następnego razu! :-*
 Liczę na jakieś typy biwakowe!!!

Share
Tweet
Pin
Share
3 komentarze

Dokładnie rok temu opublikowałam tu pierwszy wpis. Ponoć większość blogów na pierwszym poście kończy działalność. No proszę, mi się udało przetrwać 12 miesięcy. Brakuje tu może trochę regularności w pisaniu, ale z drugiej strony piszę wtedy, kiedy mam coś do powiedzenia. Nie koniecznie super ważnego, ale po prostu są we mnie jakieś emocje, którymi chcę się podzielić. Nic na siłę. Nie widzę sensu w wymuszaniu na sobie jakiejś dyscypliny. Pisania codziennie, raz w tygodniu etc. W końcu taka jest chyba pierwotna idea bloga. Ma to być rodzaj pamiętnika. Tyle, że wirtualnego.

Dla mnie to czas na trochę podsumowań i refleksji. Jak się zaczęło, jak było, czy coś się w moim życiu zmieniło. Dla Was - okazja do nadrobienia zaległości w starszych postach :-) Zapraszam.

Nie powiem, mój początek blogowania trochę był impulsywny. Nie byłam nawet specjalnie obeznana w blogosferze. Raz na jakiś czas słychać coś było o różnych konkursach blogowych i blogerach, ale kojarzyło mi się to - nie wiedzieć czemu - tylko z blogami kulinarnymi. Generalnie nic nie czytałam i nikogo nie znałam. W końcu trafiłam trochę z ciekawości na parę blogów parentingowych i lajfstajlowych i pomyślałam - czemu nie? Może i ja zacznę pisać? Może to idealny sposób na te wszystkie długaśne maile do koleżanek, z często dublowaną treścią? Bo aktualnymi przeżyciami i relacjami dzieliłam się z kilkoma najbliższymi mi dziewczynami. Mogę je przecież zastąpić pisaniem bloga! To samo ze zdjęciami. Nie mogę uwierzyć, że kiedyś po każdym weekendzie wysyłało się mailem zdjęcia do różnych znajomych. Przynajmniej ja i kilka moich koleżanek tak robiło. Potem była Picasa. Potem facebook, który długo służył mi właśnie głównie do dzielenia się ze znajomymi zdjęciami z weekendów i wyjazdów. Teraz wrzucam je po prostu na bloga. Jest też Instagram, który - muszę powiedzieć - uwielbiam i jestem tam na bieżąco (zaglądajcie, zapraszam: http://instagram.com/megigp). 

Wszystko odbyło się dość spontanicznie. Momentalnie założyłam profil na Bloggerze, wybrałam szablon i zdjęcie do nagłówka. Dziś nagłówek wygląda trochę inaczej, ale zachowałam ulubiony motyw nieba z chmurami. Zobaczcie, jak go lubię. 

To aktualny nagłówek z logo:




 To zdjęcia w tle na fanpage'u:



Mogłabym tak długo, mam masę zdjęć z niebem :-)




Dałam ciała, że nie zrobiłam print screena tego starego nagłówka przed zmianą! Jedyne, co mi zostało, to to:




Pierwszego posta napisałam i opublikowałam pod wpływem impulsu. Jest króciutki, ma tylko dwa zdjęcia, ale bardzo go lubię. Możesz go przeczytać TU. W zasadzie podczas jego pisania wpadłam na pomysł nazwy bloga. "Nudy nie ma" to częste powiedzenie mojego męża. Szczególnie w kontekście dzieci. 


W drugim poście (KLIK) napisałam parę słów o sobie. I tak poszło. Do dziś jest na blogu dokładnie 50 postów. Czasem dwa w tygodniu, czasem 3 tygodnie przerwy. Tak jak wspominałam, nie chcę wymuszać na sobie żadnego reżimu. Pewnie niejeden guru blogowania powiedziałby, że w takim razie nie traktuję tego zajęcia poważnie. Traktuję. Ale mam też dwoje dzieci. I inne obowiązki. Natomiast wieczór/ weekend są dla mnie święte (czytaj: spędzam je z mężem/ rodziną) i komputera nie tykam. Z małymi wyjątkami na jakiś niecierpiący zwłoki komentarz czy aktualizację statusu na fb ;-) Ale nigdy nie piszę bloga wieczorami lub w weekend. 

Na bloga nie miałam żadnej precyzyjnej koncepcji. Miało być spontanicznie i lekko. Piszę o bieżących wydarzeniach w moim życiu, również tych błahych (KLIK, KLIK, KLIK), relacjonuję podróże (KLIK, KLIK, KLIK, KLIK), piszę o rzeczach, które lubię, robię czy używam (KLIK, KLIK). Dlatego trochę mam kłopot z określeniem kategorii bloga. W pierwszym odruchu przychodzi mi na myśl tzw. parenting, ale chyba dlatego, że jestem matką. Ale przecież nie piszę za dużo o wychowywaniu dzieci, więc to chyba jednak nie to. W zasadzie to nie czuję przymusu zdefiniowania się, ale gdy ostatnio zakładałam sobie konto na hash.fm, jakąś kategorię trzeba było podać. Oo, teraz widzę, że w konkursie Blog Roku 2013 byłam w kategorii "Ja i moje życie". To mi pasuje.


Przez ten rok wsiąkłam trochę w blogosferę. Mam koło 30 ulubionych blogów i Bloglovin' codziennie rano mi mówi, ile nowych postów mam do przeczytania. Nota bene bez Bloglovin' nie wyobrażam sobie już życia (KLIK). "Poznałam" sporo ciekawych osób, których przemyślenia z zainteresowaniem czytam. Czasem podyskutuję z nimi o meandrach macierzyństwa, czasem podpatrzę jakieś fajne ubrania albo gadżet do wnętrza. Trochę rekompensuje mi to bardzo intensywne kontakty z ludźmi w czasach pracy w korpo. Tyle, że tu towarzystwo i tematykę rozmów wybieram sama :-) Żadna ze znajomości wirtualnych nie miała jeszcze kontynuacji w realu. Ale kto wie - "znam" też parę fajnych dziewczyn na Instagramie i jedną już postraszyłam spotkaniem, więc może coś z tego wyniknie. Byłoby interesująco.


Jakie tematy lubicie najbardziej? Najczęściej czytany tekst to ten o mojej przygodzie z ceramiką (KLIK), ale tu statystykę podbili zapewne wielbiciele dekornia.pl, którą prowadzi moja przyjaciółka i który to tekst przy okazji konkursu, jaki wspólnie organizowałyśmy, był linkowany na dekorniowym fanpage'u. Poza tym widzę, że najwięcej odsłon miał post o moich życiowych przyjemnościach (KLIK), o rzeczach, bez których nie wyobrażam sobie życia (KLIK) oraz o moich kotach (KLIK).

Blogowanie sprawia mi dużo przyjemności. Jest częścią mojego obecnego życia i dobrze mi z tym. Nie ukrywam, że boli mnie, że moi czytelnicy są tak mało aktywni. Bo że są, to widzę w Google Analytics. Ale przytaczałam już kiedyś (KLIK) teorię „1/9/90″ Michała Góreckiego, która mówi, że tylko 1% osób aktywnie tworzy treści w internecie, 9% angażuje się w nie – lajkuje, komentuje, szeruje, a aż 90% po prostu patrzy. 


No cóż, wierzę, że te 9% w końcu do mnie trafi ;-) I tego życzę sobie z okazji pierwszych urodzin. No, może jeszcze porządnego szablonu.
Share
Tweet
Pin
Share
Brak komentarzy

Większość mojego życia (dokładnie 81%) uważałam się za mieszczucha. Od urodzenia mieszkałam na warszawskim Ursynowie. Typowe dziecko blokowiska: zabawa na trzepaku, strupy na kolanach, klucze na szyi. Ursynów: kiedyś betonowa pustynia z powstającymi dopiero co blokami z wielkiej płyty (wyglądała dokładnie tak, jak w serialu "Alternatywy 4", tyle, że tam to był Służew), dziś - osiedle tonące w zieleni, jakiej próżno szukać w nowych, "ekskluzywnych" sypialniach, perełka architektury socrealizmu (no dobra, może to przesada, ale z urbanistycznego punktu widzenia stary Ursynów się trzyma). 


Łezka mi się kręci w oku, ilekroć tam jestem. Wspominam moje beztroskie dzieciństwo spędzone z koleżankami na podwórku. Kapusta kiszona jedzona prosto z torebki z szarego papieru,  Visolvit rozpuszczany śliną na dłoni i boska, wściekle różowa guma w tubce z przyczepy z różnymi dobrami z zagranicy.

Przedszkole i podstawówka 1-3 na Ursynowie, druga podstawówka na Mokotowie. Do liceum (gimnazjum wówczas nie było) brat - bardzo słusznie - wypchnął mnie do "miasta", na Świętokrzyską, zaraz przy Nowym Świecie. Potem znowu 5 lat na Ursynowie (SGGW), w międzyczasie stypendium w Niemczech i poznanie mojego przyszłego męża. Na Ursynowie mieszkało się wygodnie. Wszystko pod ręką, a do tego metro zawożące w 20 minut do centrum. Ale do miasta zaczęło mnie jednak ciągnąć. Wiadomo - kluby, knajpy, kina. Wówczas moje życie towarzyskie było baaardzo intensywne. No i przyszedł czas, kiedy wypada wyprowadzić się od rodziców.

Zawsze lubiłam ulicę Puławską. Ilekroć mi się nie spieszyło, z centrum do domu wracałam nie metrem, ale tramwajem, żeby ją sobie po raz setny obejrzeć. W Puławskiej lubię to, że jest długą, zieloną aleją, z usługami w parterze budynków. Niektóre z nich to piękne modernistyczne kamienice. Marzyło mi się, żeby kiedyś zamieszkać na tyłach, w jakiejś cichej ulice, ale jednocześnie blisko tej arterii. Jak to często bywa, marzenia się spełniają. Nasze pierwsze (i jedyne) wynajmowane mieszkanie znajdowało się na Sandomierskiej, na rogu Rakowieckiej. Dwie minuty do kompleksu z Silver Screenem (którego dawno już nie ma), siłownią i knajpą sushi, do których uczęszczaliśmy regularnie. Kawalerkę wynajęliśmy od bardzo miłego Pana, który grał na czymś w filharmonii i mieszkaliśmy w niej od zakończenia przeze mnie studiów (i rozpoczęcia pierwszej poważnej pracy) przez - o ile dobrze liczę - aż 7 lat. 

Mieszkało się świetnie. Życie kulturalno-klubowe w zasięgu ręki. A dokładnie w zasięgu pieszym lub taksówki poniżej 20 zeta. Albo roweru. Idealnie. Ale wiadomo - ile można mieszkać w kawalerce. Akurat nadszedł czas boomu budowlanego, wszyscy, dosłownie wszyscy znajomi kupowali w gorączce mieszkania. To był jakiś szał. Typowy owczy pęd. Wszystko rozchodziło się jak świeże bułeczki, mimo, że ceny szybowały w górę. My również wpadliśmy w ten prąd. Zaczęły się nerwowe poszukiwania jakiegoś lokum. Oczywiście chcieliśmy pozostać w naszej ulubionej okolicy. Jakieś nieduże mieszkanko np. przy ulicy Narbutta, którą bardzo lubiliśmy. Coś z klimatem, do remontu. Ceny nas powaliły. I standard kamienic w środku. Z zewnątrz piękny budynek, w środku śmierdząca speluna. Nieliczne wówczas odnowione kamienice ceny miały po prostu kosmiczne. Byliśmy załamani. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co mamy zrobić. Jasne było, że trzeba w końcu coś kupić, ale zupełnie brakło nam koncepcji, co i gdzie. Nic nam nie odpowiadało. Byłam nawet bliska poważnego rozważenia zakupu mieszkania w Wilanowie, co wybił mi stanowczo z głowy mój mąż, za co do dziś jestem mu niezmiernie wdzięczna, bo nie wyobrażam sobie po prostu mieszkania tam. To byłby błąd życiowy.

Nie pamiętam dokładnie momentu, kiedy myśl o wyprowadzce z miasta pojawiła się w naszych głowach. Pewnie gdzieś tam pojawiła się refleksja, że za pieniądze, które potrzeba na zakup małego mieszkania na Mokotowie można spokojnie kupić działkę i wybudować porządnym dom. Na pewno trwało to długo, bo nigdy do tej pory nie braliśmy takiej opcji pod uwagę. Ale jakoś tak się stało, że w pewnym momencie zaczęliśmy wsiadać w weekendy w samochód i oglądać okolice Warszawy. I tu drugi szok: takich, jak my była cała masa! Co ładniejsza okolica, wszędzie auta z młodymi ludźmi, zagadującymi miejscowych o działki na sprzedaż. A oni śmiali się z nas i mówili, że już dawno tu nic na sprzedaż nie ma. Ceny też nie za ciekawe. Wszyscy poszaleli!

Długo to trwało, ale wreszcie znaleźliśmy!!! Miejsce idealne! Mała wieś, ok. 30 km od Warszawy, przy samym parku krajobrazowym, z oddechem, z małą ilością zabudowań. Ufff.....


Przyjeżdżaliśmy tu na rowerach, na spacery i zakochiwaliśmy się coraz bardziej w tym miejscu.








Działka kupiona, dom zaprojektowany (mąż architekt - bardzo praktyczne, polecam), czas rozpocząć budowę. Małżonek nadzorował, posiwiał od tego (ale bardzo mu do twarzy), codziennie prawie tu przyjeżdżał i przywoził mi fotki, które oglądałam z wypiekami, podekscytowana na maksa tym, że oto powstaje Nasz Dom.







Po dwóch tygodniach od rozpoczęcia budowy dom wyglądał tak:


Niezłe tempo, co?

Mury pną się dalej, kasa z kredytu topnieje, kolejne etapy zaliczane i opijane (często na ogniskach) wraz z nowo poznanymi Sąsiadami, którzy dokładnie tego samego dnia, co my, zaczęli budować się na sąsiedniej działce. Trzeba w tym miejscu nadmienić, że są to Najlepsi Sąsiedzi na Świecie. Słowo daję i pozdrawiam (o, teraz się okaże, czy czytają mojego bloga???).








W tym momencie dam Wam trochę odetchnąć i zapraszam wkrótce na część drugą.

Tym, którzy wahają się, czy wynieść się z miasta na wieś, nie mogę nic poradzić. Każdy musi tę decyzję dobrze przemyśleć. Znam małżeństwa (no dobra, jedno), które rozpadły się po przeniesieniu do domu, bo po prostu to nie było to. Wkurzało ich wszystko. Od konieczności koszenia trawy w lecie po odgarnianie śniegu w zimie. Przy domu, nawet nowym, jest masa rzeczy do zrobienia i nie ma się co oszukiwać, że tak nie jest. Ale w naszym przypadku przeprowadzka na wieś było najlepszą decyzją życia!!! Kochamy przestrzeń (której tak bardzo brakuje w mieście), naturę i ruch na świeżym powietrzu. Koszenie trawy czy pielenie chwastów to przyjemność, chwila na kontemplację i zrelaksowanie głowy. A to, że mamy parę minut pieszo przez łąkę do lasu, że możemy napić się rano kawy na tarasie, a wieczorem słuchać przy lampce wina świerszczy, puchaczy, żab i innych leśno-łąkowych odgłosów, zaś dzieci można wypuścić do ogrodu, w którym bawią się bezpiecznie na świeżym powietrzu przez większość dnia, jest bezcenne! 

Ale każdy lubi coś innego. Też byłam kiedyś mieszczuchem :-)
Share
Tweet
Pin
Share
Brak komentarzy
Nowsze wpisy
Poprzednie wpisy

O mnie

O mnie
Mam na imię Magda, znajomi mówią na mnie Megi. Jestem mamą dwóch córek (Niny oraz chorej na cukrzycę typu 1 Mileny). Uwielbiam podróżować (ale jeszcze bardziej wracać do domu), dobrze zjeść i pobiegać po lesie. Wiele lat temu uciekłam z miasta, potem z korporacji i były to chyba dwie najlepsze decyzje mojego życia. Realizuję się w projektowaniu minimalistycznych plakatów do dekoracji wnętrz. Jestem uzależniona od espresso i nie wstydzę się do tego przyznać.

Bądź na bieżąco!

  • Instagram
  • Pinterest
  • Facebook
  • Bloglovin
  • Society
  • DAWANDA

Kategorie

  • inspiracje
  • podróże
  • plakaty
  • sport
  • cukrzyca

Ostatnie na blogu

Facebook

Nudy nie ma

Archiwum

  • ▼  2020 (6)
    • ▼  maja (1)
      • Czy kosmetyki naturalne są najlepsze?
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (2)
    • ►  lutego (1)
  • ►  2019 (5)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  maja (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2018 (3)
    • ►  listopada (1)
    • ►  września (2)
  • ►  2017 (8)
    • ►  października (2)
    • ►  września (3)
    • ►  sierpnia (3)
  • ►  2016 (2)
    • ►  kwietnia (1)
    • ►  stycznia (1)
  • ►  2015 (10)
    • ►  grudnia (2)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (1)
    • ►  lutego (1)
    • ►  stycznia (2)
  • ►  2014 (26)
    • ►  grudnia (1)
    • ►  listopada (2)
    • ►  października (1)
    • ►  września (1)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (3)
    • ►  czerwca (1)
    • ►  maja (1)
    • ►  kwietnia (2)
    • ►  marca (4)
    • ►  lutego (3)
    • ►  stycznia (3)
  • ►  2013 (34)
    • ►  grudnia (4)
    • ►  listopada (4)
    • ►  października (7)
    • ►  września (7)
    • ►  sierpnia (4)
    • ►  lipca (8)
Instagram Facebook Bloglowin Pinterest Dawanda society6
JESTEM NA @INSTAGRAM

Created with by ThemeXpose | Distributed By Gooyaabi Templates